Podróż Birma 2011
Nie wiem czy nazwać to ignorancją, czy indolencją i do jakiego stopnia, ale Birma świadomie zaznaczyła swoje istnienie w moim życiu dopiero w maju 2008. Oczywiście wcześniej wiedziałem o istnieniu tak właśnie nazwanego skrawka lądu. Wiedziałem też, że panowie generałowie zmienili samowolnie historyczną nazwę kraju na........ jakoś na M (ale w sumie skoro nie wiedziałem jak napisać, nie wiedziałem też jak wymawiać, to po co zaprzątać sobie głowę nową nazwą). W swojej głębokiej wiedzy jaką posiada każdy Polak, popartej głęboką inteligencją (jaką posiada każdy Polak) lokalizowałem Birmę w Azji! A dokładniej? Hmm, pewnie w tej dalszej niż bliższej.
To był jeden z tysięcy popołudniowo-wieczornych powrotów do domu i jeden z setek, gdy wracając słuchałem „trójki”. Dyskusja zaproszonych do studia gości o tragedii birmańskiego narodu, który nie dość że zniewolony przez rządzącą juntę wojskową zostaje teraz doświadczony ogromną siłą cyklonu „Nargis” przerodził się w ich wspomnienia z pobytu w Birmie, opowieści o tym pięknym kraju i najprzyjaźniejszych ludziach na świecie.
2 maja 2008 – moje kolejne urodziny. Tajfun wiejący z prędkością grubo przekraczającą 200 km/godz. uderza w Birmę, łamie drzewa, zrywa dachy i co najgorsze wywołuje falę powodziową. To właśnie ona zabiera najwięcej ofiar. Trzyipółmetrowa fala dopada ludzi, którzy nie mają dokąd uciec. Zabiera i nie oddaje Birmie ponad 40 tysięcy życzliwych światu i na co dzień uśmiechniętych istnień (choć tak naprawdę chyba dużo, dużo więcej). Kolejnej, niezliczonej liczbie ubogich i nie mających niemal nic Birmańczyków, zabiera nawet to co mają.
Ilość ciepłych słów jakimi zostali opisani w trójkowej audycji Birmańczycy rodzi we mnie szczególną empatię, większą niż typowe współczucie dla ofiar katastrof i kataklizmów. W jej konsekwencji zaczynam bardziej interesować się tym niewielkim w skali Azji, choć znacznie większym od Polski, krajem. Sięgam po historię Amy Tan – Ratując ryby od utonięcia. I choć nie udaje mi się przebrnąć przez książkę do końca, to jednak moja wiedza o Birmie i jej zwyczajach zostaje znakomicie uzupełniona (sięgam po nią ponownie jesienią 2010, znacznie bogatszy w informacje o Birmie i Birmańczykach i z trudem, ale jednak do końca, przedzieram się przez tą konfabulowaną przygodówkę osadzoną twardo w politycznych realiach współczesnej Birmy).
Przez te dwa kolejne lata Birma nie była chyba dla mnie obojętna, bo w wakacje 2010 (wakacje jako okres urlopowo-wypczynkowy nie mają tu żadnego znaczenia, chodzi mi jedynie o porę roku) podejmuję pełną determinacji decyzję o wyprawie do Birmy w 2011. Decyzja w sferze mentalnej jest prosta i zarazem genialna. W praktyce jednak szalona dla zasiedziałego mężczyzny w „wieku średnim”, który z reguły woli lepsze hotele niż gorsze, wodę cieplejszą niż zimniejszą, pogodę ładniejszą niż brzydszą, samochody bezpieczniejsze niż trandy, a porządek ceni bardziej niż nieład. Trzeba więc powoli rozwiązywać kolejne przeszkody na drodze do tej podróży i odpowiadać na pytania: za co, kiedy, z kim, po co, na ile...
Skąd taka decyzja poparta ciągłymi myślami o Birmie? Wydaje mi się że nie są to pagody, świątynie, posągi Buddy. To raczej chęć udania się tam, gdzie spotkanie człowieka jest radością dla obu stron, a nie koniecznością, gdzie uśmiech nie jest wyrachowanym grymasem twarzy, lecz życzliwością wypływającą z natury. To zdecydowanie ludzie z ich serdecznością i radością życia ciągną mnie do Birmy (co za ironia, szukać takich ludzi w jednym z najbiedniejszych krajów świata). Ciągnie mnie tam możliwość spędzenia kilkunastu dni w świecie cywilizacyjnej (a może właśnie niecywilizacyjnej) ciszy, bez internetu, bez sygnału GSM, bez telewizji. Mam nadzieję, że moje wyobrażenie o takim świecie, w którym do głosu dochodzą serdeczność i bezinteresowność nie okaże się mrzonką.
Wraz ze zbliżającą się realizacją mojego birmańskiego marzenia, zastanawiam się coraz częściej jakie powody mną kierują, że tak intensywnie myślę o Birmie i o tej podróży. Niełatwo powiedzieć to w jednym lub dwóch słowach. Przecież ciekawych i pięknych miejsc jest na świecie wiele, a w tych miejscach i jedzenie lepsze, i klimat bardziej przyjazny, i warunki podróżowania bardziej komfortowe, no i zobaczyć można nie mniej. To jest coś innego, coś co na lokalną skalę miały kiedyś w sobie Bieszczady i co zatraciły wraz z dotarciem tam komercji, stając się szeroko dostępne.
Spokój. Radość życia. Większość opisów podróży po Birmie bardzo uwypukla radość i spokój jakie charakteryzują Birmańczyków mimo codziennej biedy i niedoli jaką przychodzi im znosić. Birma z czytanych relacji i zebranym informacji wydaje się być właśnie takim miejscem, gdzie radość czerpie się nawet z trudów życia, gdzie spokój kryje się za każdym rogiem, a powietrze przesiąka życzliwość. Birmańczycy potrafią skleić ową radość ze smutku poszczególnych chwil. Chciałbym tego doświadczyć, choćby przez tych kilkanaście dni (zaraz, zaraz - 23 dni to już kilkadziesiąt). To jednak zapewne za mało, by móc się od nich tego nauczyć .

W drodze do... 2011-02-22
dni, to albo jesteś chory, albo czeka cię coś nadzwyczaj ważnego. Oznak
choroby u siebie nie zauważyłem, więc poranne wstawanie było z
pewnością konsekwencją zbliżającego się wylotu i podniecenia jakie
potęgowała planowana podróż. Plecak 60l okazał się całkiem pojemny i
wystarczający na tak monotonny, wiosenny, birmański klimat. Dużo gorzej z
drugim podróżnym naplecnym worem,
który miał pomieścić korpus, szkła, ładowarki, karty pamięci,
dokumenty, pieniądze i stanowić bagaż kabinowy. Szkła własne i użyczone
nabrały jakichś wielkich rozmiarów i niespotykanej wagi. Ale jeżeli
takie ich widzimisię miało zapewnić niezawodność i ładne, ostre zdjęcia -
postanowiłem im to wybaczyć i do tematu nie wracać.Polska
żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało
szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury.
To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić.Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna
hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do
Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala
lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i
polarze podążam do Check-In Desk. I już pow chwili pierwsze
prześwietlenie. Później okaże się, że najbardziej szczegółowe w całej
podróży. Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują
oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie
opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie
zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego busa,
który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz
temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może dwa stopnie. Ale
jeszcze chwili i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam
otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessę.Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy poszli od razu za napisem Exit bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck.
Stoimy we trzech, ale bagaże wyjeżdżają dwa. Klapa się zamyka, taśma
zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No
oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli
do biura zgłaszania rzeczy znalezionych. Tam sympatyczna pani dzwoni do
Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon
do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się
przebrać w Birmie.Do kolejnego logowania pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy
terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje.
Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie
latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem!
Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck).
Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę
posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat
do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie,
bo nie ma.Check-in na linie KLM i Air France jest
już tak nowoczesny jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i
przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr
rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Przy każdym
takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość
operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, za to i tak trzeba
dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta
niby innowacja przenosi się i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM.
Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen
luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne
kanapki. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń
dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem
obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do
środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną
płaską ku górze i smarowali sobie masełkiem kładąc na tym wędliny czy
ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy
odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to obyczaj.Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy to widzieli.Amsterdam
wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym
słońcem. Dwa piwa i bułka z nadzieniem mięsnym, którą w Polsce nie
wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem umilają czas oczekiwania na
kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do
wizy. Fotoautomat musi być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej,
sądząc po jakości zdjęcia. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.Z
nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez
KLM Seul. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i
wcale nie wygodniejsze. Dziki tłum w środku. Startujemy i wznosimy się
coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację,
kurczaka z ryżem - a jakże. Do tego deserek. Przede mną jeszcze kilka
godzin lotu więc podejmuje desperackie próby przespania nocy, która
będzie trwała ledwo parę chwil. Niestety wspomniane fotele to wersja
standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w
maluchach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc
oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o
locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w
Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak
wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim
wylądujemy jeszcze tylko śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie
zaczęło się popołudnie.Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30 C, duszno i niebo pokryte chmurami.
Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do
stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola - całość trwa na
tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem szybciej niż ci, którzy
wizę mieli i czekali w typowej kolejce do kontroli paszportowej. Plecak
na plecy i do hali odlotów. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma
wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....Kolejny, ostatni już etap podróży to lot z Bangkoku do Rangun
najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów
A320-200 linii Air Asia. Kiedy miał odlatywać planowo, jeszcze go nie
było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z ok. 30 minutowym
opóźnieniem. Lot trwa nieco ponad godzinę, po którym wita nas Rangun
rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30 C i niemal
bezchmurnym niebem.Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nie ustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival.
Tyle się o tym, mówiło, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne
informacje w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku. No cóż,
przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na
pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.Po
30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie więc Rangun, była stolica
Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który mnie, ale i
kilku innych przybyłych tym samym lotem wiezie przez całe miasto do
hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach
birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku właściwego pozostanę przy
nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie
nie jest produkcji chińskiej. Kiedy go wyprodukowano, Chiny przecież nie
mogły istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!

W drodze 2011-02-22
Jeżeli nie możesz spać i budzisz się o piątej rano przez kilka kolejnych dni, to albo jesteś chory, albo czeka cię coś nadzwyczaj ważnego. Oznak choroby u siebie nie zauważyłem, więc poranne wstawanie było z pewnością konsekwencją zbliżającego się wylotu i podniecenia jakie potęgowała planowana podróż. Plecak 60l okazał się całkiem pojemny i wystarczający na tak monotonny, wiosenny u nas i jesienny w Birmie klimat. Dużo gorzej z drugim podróżnym naplecnym worem, który miał pomieścić korpus, szkła, ładowarki, karty pamięci, dokumenty, pieniądze i stanowić bagaż kabinowy. Szkła własne i użyczone nabrały jakichś wielkich rozmiarów i niespotykanej wagi. Ale jeżeli takie ich widzimisię miało zapewnić niezawodność i ładne, ostre zdjęcia - postanowiłem im to wybaczyć i do tematu nie wracać.
Polska żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury. To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić.
Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i polarze podążam do Check-In Desk i już po chwili poddaje się pierwszemu prześwietleniu (jak się później okaże - najbardziej szczegółowemu w całej podróży). Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego lotniskowego autokaru, który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może o dwa stopnie. Ale jeszcze chwila i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessą.
Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy podążają od razu za napisami Exit, bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck. Stoimy sobie we trzech, ale bagaże wyjeżdżają tylko dwa. Klapa się zamyka, taśma zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli do biura zgłaszania zagubionego bagażu. Tam sympatyczna pani dzwoni do Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się przebrać w Birmie.
Do kolejnego logowania się pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje. Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem! Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck). Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie, bo nie ma. Welcom to Okęcie - International Airport in Poland.
Check-in na linie KLM i Air France odbywa się według procedur tak nowoczesnych jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Należy dodać, że przy każdym takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, po czym i tak trzeba dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta niby innowacja przenosi się z naprawdę dużych lotnisk i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.
Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM. Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne kanapki, a nie na przykład po jednej. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną płaską ku górze i smarowali ją sobie masełkiem, kładąc na tym wędliny czy ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to bułczany obyczaj.
Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy widzieli jego młodzieńcze zainteresowania.
Amsterdam wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym słońcem. Dwa piwa i kawałek ciasta z nadzieniem mięsnym, które w Polsce nie wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem, umilają czas oczekiwania na kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do wizy. W przeciwieństwie do lotniska w Warszawie fotoautomaty są na każdym kroku, choć muszą być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej, sądząc po jakości zdjęcia jakie wyskoczyło z wąskiej szczeliny. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.
Z nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez KLM Seul, którym polecę do Bangkoku. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i wcale nie wygodniejsze niż te w maluchu zostają szybko zajęte co do jednego przez dziki tłum. Startujemy i wznosimy się coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację, kurczaka z ryżem - a jakże (i o zgrozo - bo przecież to jadłospis na kolejny miesiąc!). Przede mną jeszcze kilka godzin lotu, więc podejmuję desperackie próby przespania nocy, która będzie trwała wyjątkowo krótkol. Niestety wspomniane fotele to wersja standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w fiacikach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim wylądujemy dostaję jeszcze śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie zaczęło się popołudnie.
Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30 C, duszno, a niebo pokryte chmurami. Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola, kontrola paszportowa - całość trwa na tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem przed tymi, którzy wizę tajską już mieli i czekali wraz z większością w kolejce do kontroli paszportowej. Plecak na plecy i spacer za znakami Departures. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....
Kolejny, ostatni już etap drogi do celu to lot z Bangkoku do Rangun najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów A320-200 linii Air Asia. Kiedy powinien odlatywać planowo, jeszcze go nie było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z jedynie 30 minutowym opóźnieniem. Lot, po którym wita nas Rangun rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30 C i niemal bezchmurnym niebem, trwa nieco ponad godzinę. Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nie ustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival. Tyle się o tym, mówiło i pisało, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne informacje dostępne w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku bez najmniejszego problemu. No cóż, przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.
Po 30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie w końcu Rangun, była stolica Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który nie tylko mnie, ale i kilku innych przybyłych tym samym lotem turystów wiezie przez całe miasto do hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku tego właściwego pozostanę przy nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie nie jest produkcji chińskiej, bowiem kiedy go wyprodukowano, Chiny nie mogły jeszcze istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.
Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!

Złote Rangun 2011-02-22
Za drzwiami hali przylotów świat zmienia się, a czas cofa o więcej niż długość mojego życia. Jednak pierwsze co mnie uderza to pewna sprzeczność, którą na początku trudno mi nazwać i zrozumieć: to co widzę nie pasuje do tego co słyszę. Odgłosy otaczającego mnie miasta: dziesiątki warkoczących silników, setki osób pokrzykujących i przekrzykujących się nawzajem, nie są w ogóle słyszalne. Czuję się, jakbym oglądał film, którego ścieżka dźwiękowa została zastąpiona przez głosy ćwierkających i jazgoczących ptaków. Ich niezliczone stado przysiadło bowiem na ogromnym drzewie znajdującym się tuż przed wyjściem z lotniska. Najprawdopodobniej Tuwim między innymi pod tym drzewem czerpał inspirację do swojego Ptasiego Radia, a może nawet pod tym drzewem siedział i pisał.
Rangun - pięciomilionowa, była stolica Birmy położona w delcie Irawadi. Miasto, którego żaden turysta odwiedzający Birmę nie może pominąć, bo właśnie tutaj znajduje się jedyne międzynarodowe lotnisko, jedyna brama do Birmy dla obcokrajowców.
Zapada powoli zmrok. W drodze do hotelu dostrzegam widoczną w oddali i oświetloną już o tej porze Shwedagon Pagoda. Pierwsze głośne wow wyrywa się samo na jej widok, a mentalna decyzja, by jeszcze dzisiejszego wieczora wybrać się w to właśnie miejsce, zostaje podjęta natychmiast. Kilkunastominutowy odpoczynek w pokoiku hotelowym jest poświęcony zabiegom odświeżającym i przepakowaniu się. Już po chwili ulice Rangun witają mnie ciemnością, porozświetlaną gdzieniegdzie zimnym światłem neonówek.
Z planu miasta wynika, że do Shwedagon Pagody wcale nie jest tak daleko, ale jednak ze względu na naprawdę późną porę, jakiś środek transportu by się przydał. Rikszarzy niby na ulicy pełno, ale nie są nachalni, nie zaczepiają, nie namawiają. Chcąc przełamać to dziwne zachowanie tubylców, mających dolarowego turystę niemal za nic, zatrzymuję chyba dziesiątego z kolei pana na trójkołowym rowerku, który mnie mija i pytam za ile pojedzie do Shwedagon. Niestety nie jesteśmy w stanie się dogadać. Pokazuję na planie i miejsce i jego nazwę, ale odziany w longyi pan nie ma dalej zielonego pojęcia o co mi chodzi. Później, z perspektywy czasu spędzonego w Birmie, wysnuję sobie taką teorię, że być może on nigdy nie był w tym miejscu, nie słyszał o Shwedagon Paya i dlatego nie miał pojęcia o co mi chodziło. Obszar aktywności Birmańczyków jest bardzo ograniczony; żyją i pracują tam, gdzie mieszkają. Odchodzą najwyżej na kilka metrów od swoich rewirów, żeby na przykład splunąć betelem na chodnik przy terytorium sąsiada, a nie przy swoim. Z nieoczekiwaną, ale bardzo miłą i spontaniczną pomocą przychodzi mi jakiś młody człowiek, który po ustaleniu o jaki cel podróży mi chodzi wyjaśnia, że to jednak dla rikszarza za daleko (faktycznie, życie zweryfikuje odległość, a zwłaszcza różnicę poziomu terenu i uświadomi mi, że dla rikszarza byłby to ostatni kurs jaki by wziął, bo zajechałby się na śmierć). Ów młody człowiek sugeruje taksówkę i sam uzgadnia z szoferem po birmańsku stawkę, która wydaje się być tak niska, że niewarta nawet jakichkolwiek negocjacji. Po kilku minutach już jestem na miejscu, podwieziony pod samo wejście dla turystów z zagranicy (te w cenie biletu oferują wyjazd na górę przeszkloną windą), którzy za wstęp muszą płacić. Będąc tak blisko tej wierzy ze złota muszę wydać z siebie kolejny okrzyk zachwytu. Pagoda, ze swoją bogatą iluminacją jest niesamowita, olśniewająca, powalająca. Jej blask mocno kontrastuje z ciemnym miastem. Dochodzi 21, a bramy Shwedagon zamykają o 22. To jednak zbyt krótko, by płacić 5$ za wstęp, kiedy w planach mam dłuższą wizytę w tym miejscu. Wycofuję się więc grzecznie spod kasy przed którą wysadził mnie taksówkarz i już kilkadziesiąt metrów dalej docieram do zadaszonych schodów, dość pustych już o tej porze, które okazują się być południowym wejściem do pagody, jednym z głównych, przy którym o tej porze nie ma kontroli biletów. Krótka, bosa wspinaczka po schodach na wzgórze Thein Gottara, z sandałami przypiętymi do plecaka, doprowadza mnie do miejsca, w którym pada kolejny okrzyk zachwytu. Stoję przed główną stupą Shwedagon Pagody, otoczoną niezliczoną ilością mniejszych i większych pagód i stup z posągami Buddy.
Kiedy czytałem o Shwedagon Pagodzie, najświętszym miejscu dla wyznawców buddyzmu, birmańskiej Częstochowie, informacje o złocie i szlachetnych kamieniach jakie wykorzystano do jej budowy uznawałem za legendę, służącą między innymi budowie prestiżu tego miejsca i podniesieniu jego atrakcyjności turystycznej. Myliłem się.
Shwedagon zawiera w sobie Sandaw (osiem włosy z głowy Buddy), czego nie udało mi się sprawdzić naocznie, bo przechowywane są one razem z niezliczoną ilością złota i innych kosztowności wewnątrz samej stupy. Całkowita waga zebranego tutaj złota liczona jest w tonach i to nie kilku a kilkudziesięciu lub nawet stukilkudziesięciu. I po tym co zobaczyłem, jestem w stanie w to uwierzyć. Otoczona przez 72 pomniejsze "kapliczki" stupa pokryta jest blisko dziesięcioma tysiącami płytek ze złota, z których każda waży wiele kilogramów, udekorowana jest ponad pięcioma tysiącami diamentów o łącznej wadze ponad 2200 karatów, a do tego jeszcze ponad 2000 innymi naprawdę drogimi kamieniami. Kto nie wierzy, może przyjrzeć się stupie (za niewielką opłatą) przez lunetę - jak na Gubałówce i w zbliżeniu oglądnąć owe kosztowności. Ja stojąc przed Shwedagon uwierzyłem we wszystko, bez patrzenia przez lunetę.
Jest przyjemnie ciepło. Atmosferę tworzą medytujący i pogrążeni w myślach Birmańczycy oraz snujący jakąś mantrę przez głośniki mnich. Tak samo wielu młodych, jak i starych ludzi modli się i medytuje. Bez najmniejszego problemu dostrzega się na ich twarzach wyraz głębokiego przeżywania obecności w tym miejscu. Siedzę i obserwuję - dla mnie to również chwila duchowej uczty i odpoczynku po trzydziestu godzinach podróży. Z tego stanu popodróżnego uduchowienia wyrywa mnie młody, kilkunastoletni chłopak, który dostrzegając we mnie obcokrajowca, uprzejmie dopomina się o wykupienie biletu. Sugeruję, że już późno i ja tylko na chwilę, bo na dłużej jeszcze przybędę z ponowną wizytą, ale pozostaje nieubłagany. Wycofuję się więc z tarasu wokół stupy po angielsku, żegnany szczerym uśmiechem sprzedającego bilety. Schodząc ze wzgóza, tym razem innymi schodami, mijam pozamykane już o tej porze kramiki z dewocjonaliami, pamiątkami i darami dla Buddy.
Wobec braku możliwości oglądania Shwedagon z bliska postanawiam spojrzeć na nią z nieco większej odległości. Spacer wokół wzgórza, na którym złoci się górująca nad miastem stupa nie trwa dłużej niż trzy kwadranse, a z przystankami na podziwianie i zdjęcia najwyżej godzinę. Mam okazję oglądnąć Shwedagon z każdej strony. Co krok napotykam wałęsające się psy, trafiam też na nielicznych już o tej porze Ranguńczyków, którzy przygotowują się do snu. O tej porze pracują niemal wyłącznie taksówkarze. Rangun szybko chodzi spać, ale też i wcześnie wstaje.
Taksówka spod pagody jest od startu o połowę droższa, a przecież droga powrotna do hotelu taka sama. Upieram się co do swojej ceny (tej, za którą dojechałem w okolice Shwedagon) i jeden z posiadaczy białych Toyot pamiętających lata 60-te, z napisem TAXI przystaje na moją nienegocjowalną propozycję cenową. Miły szofer okazuje się być emerytowanym farmaceutą, który dostał od generałów pozwolenie na taksówkę od 19 do 22 i w ten sposób sobie dorabia.
Ruch uliczny w Birmie ciągle mnie czymś zaskakuje. Jedną z metod na przejście przez ulice jest pokonanie najpierw połowy jej szerokości, a więc jednego kierunku ruchu i spacer środkiem, pomiędzy pędzącymi w obie strony samochodami do chwili, aż uda się przebrnąć przez drugą połową jezdni. Mrożące krew w żyłach widowisko. Żaden przechodzień nie słyszał tu przecież nigdy o akcji 'bądź widoczny na drodze'. O ile tylko ubrany jest w coś jasnego staje się szarą plamą pełzającą między samochodami. Gdy ubrany jest na ciemno - w ogóle go nie widać. Zdany jest na własny refleks i szybkość ruchów. Używanie świateł mijania nie jest tu bowiem powszechne - jest raczej niepowszechne. Natomiast dużo powszechniejsza, zwłaszcza w Rangun jest wszelaka samochodowa iluminacja błyskająca. Przoduje ta, która oświetla podwozie oraz asfalt pod jadącym pojazdem.
Pierwszy birmański dzień był krótki. Przyniósł jednak wiele niezapomnianych wrażeń. Żeby go jakoś podsumować zamówiłem w hotelikowej restauracji makaron z warzywami i piwo, które okazało się wyśmienitym trunkiem, choć sporo droższym niż w Polsce. Wieczorem w moim podręcznym plecaku znalazł się bilet autobusowy do Kalaw na następne popołudnie. Na bilecie była wypisana godzina odjazdu: 3.00 PM, ale jak mi powiedziano o 13.30 trzeba się pakować do taksówki, żeby zdążyć na dworzec autobusowy, bo to kawał drogi jest (chyba wszyscy w Birmie mnożą czas potrzebny na podróż x2 na wypadek awarii środka transportu).

Miasto smrodu 2011-02-23
Rozpoczyna się mój pierwszy pełny dzień w Birmie. To już trzeci dzień od opuszczenia domu, a ja wciąż szukam powodów, dla których kolejne etapy wędrówki można by nazywać jej początkiem. Niech więc kolejnym początkiem będzie pierwsza pełna doba spędzona na birmańskiej ziemi.
Zmęczenie związane ze zmianą czasu i wielogodzinną podróżą zostało stłamszone przez podniecenie i entuzjazm związany z tym, co czeka mnie w najbliższych tygodniach. 7.00 okazuje się porą, o której można spokojnie wstać, bez nieodpartej potrzeby wykonania jeszcze jednego przewrotu na drugi bok. A jak można rozpocząć dzień? Oczywiście od rozkoszowania się widokiem jaki ma się za oknem... Hmm... Dosyć to trudne, gdy ten widok przypomina ni to gruzowisko, ni to śmietnisko. Pode mną daszek przykrywający jakieś parterowe przybytki. Na daszku wszystko, co udało się wyrzucić z okien znajdujących się ponad daszkiem w ciągu ostatnich kilku lat. Można by się oburzać albo użalać nad tym widokiem, gdyby nie fakt, że podwórka przystarówkowych kamienic w polskich miastach są „zagospodarowane” podobnie. Fasady piękne, ale oficyny podobne do birmańskich.
Śniadanie kontynentalne smakuje wyśmienicie i tak już będzie smakowało niemal codziennie, bo zaledwie kilka razy uda mi się zjeść o poranku coś innego niż tosty, jajko w postaci dowolnej, dżem, coffee-mix i owoc.
Wczesnym porankiem stawiam pierwsze za dnia kroki na Ranguńskim trotuarze. Warto jednak wyjaśnić dokładniej czym są chodniki w tym mieście. Są to przylegające do ulicy rynsztoki przykryte betonowymi płytami. Najczęściej nie nadają się one do pieszego przemieszczania z miejsca na miejsce, bo tam właśnie ludzie rozkładają swoje małe interesy, sklepiki, wyszynki, jadłodajnie, zakłady usługowe. Płynące pod nimi fekalia, wymieszane z wszechobecnym zapachem przeżutego betelu powodują, że Rangun pozostanie dla mnie na zawsze miastem smrodu. I choć wielu rzeczy, czasem istotnych, zdarza mi się w życiu nie pamiętać, to jednak w mojej głowie istnieje coś takiego jak pamięć zapachu. Dla takich jak ja, spacery po Rangunie nie są przyjemnością i wymagają sporego samozaparcia.
Póki co, żadnych środków lokomocji, prócz własnych nóg. Autobus do Kalaw za sześć godzin. Spacer ma służyć poznaniu życia miasta. Za cel obieram sobie pokolonialne kwatery, Sule Paya i na koniec wizytę w Bogyoke Aung San Market. Już na pierwszej mijanej ulicy Merchant St. mam swoje przypuszczenie dotyczące organizacji handlu i udług w tym mieście: sklepiki z jednej branży są lokalizowane obok siebie. I tak na wspomnianej już ulicy mijam punkty sprzedaży śrub okrętowych, kotwic i łańcuchów do nich, by na przykład na Shwe Bontha St. minąć kilkadziesiąt położonych jeden przy drugim sklepów elektrycznych, czy kawałek dalej kilkanaście zakładów fryzjerskich.
Idąc Mahabandoola Road docieram do kościoła Baptystów, wokół którego zaczyna się obszar wzmożonej aktywności cinkciarzy, zawodu ongiś w Polsce bardzo popularnego. Wcześniejsze przestrogi i później zasłyszane opowieści potwierdzają, że to jedyne miejsce w Birmie, gdzie można dostać w twarz nieuczciwością (czyli być kilkadziesiąt dolców w plecy na ich oszukańczej wymianie). Plan miasta sugeruje skręcenie w Mahabandoola Garden St. i spacer w kierunku portu nad Yangon River. Mijam więc kolonialne budynki, w których obecnie znajdują się Urząd Celny i Sąd Najwyższy. Przy tym drugim przechodzę obok okutego w kajdany na rękach i nogach Birmańczyka. Eskortowany przez policjantów, zapewne do sali sądowej, w ręce trzyma torebkę z kawałkami arbuza. I jest to jak sądzę cały jego dobytek, a mimo - gdy przechodzę - widząc we mnie turystę i gościa w tym miejscu, uśmiecha się i pozdrawia. Nie patrzy mu źle z oczu. Postura i sposób bycia też raczej nie skłaniają do przypuszczeń, by był to wyjątkowy złoczyńca. To pierwszy moment od przyjazdu tutaj, w którym świadomie myślę o ciemiężonych Birmańczykach, o obozach pracy, o niedostępnych rejonach, o miejscach niedostępnych nawet dla Birmańczyków.
Docieram do portu. Yangon River, bardzo szeroka w swojej delcie jest nie jest zbyt malownicza; zamulona i brudna, z nieuporządkowanymi brzegami po prostu nie zachwyca. Port promowy to jednak doskonałe miejsce na krótki odpoczynek i obserwację ludzi wraz z ich obyczajami. Turysta, zwłaszcza niezorganizowany, z aparatem fotograficznym na szyi nie zostaje tu jednak długo bez opieki. Już po chwili wdaję się w konwersację w sympatycznym nastolatkiem, który włada doskonałym angielskim. Jak niemal każdy w Birmie mówi, że języka nauczył się od turystów. Kiedy jednak pada pytanie czym ja zajmuję się u siebie w kraju - staję się lekko podejrzliwy i kieruję konwersację w stronę moich zachwytów nad gościnnością i życzliwością Birmańczyków
Poczekalnia promowa przypomina tą, którą pamiętam z dzieciństwa, gdy czekało się na pociąg do Krakowa. Długie drewniane ławki umieszczone w dużym pomieszczeniu z łuszczącą się ze ścian farbą, która była kiedyś wysoko malowaną lamperią. Jedno małe okienko kasowe, do którego trzeba się schylić, by coś zobaczyć lub usłyszeć. I ludzie, podróżni ze swoimi torbami i tobołkami. Młodzi i starzy, ubrani po europejsku lub w tradycyjne birmańskie longyi. Mężczyźni z aktówkami i kobiety z dziećmi przystawionymi do piersi. Wszyscy uśmiechają się życzliwie do mnie, niepasującego do tego miejsca w żadnym stopniu.
Opuszczam poczekalnię portową. Rzut oka na plan i już wiem gdzie iść dalej. Sule Paya Road prowadzi mnie obok ogrodu Mahabandoola właśnie do Sule Paya , drugiej co do wielkości i znaczenia pagody w Rangun. Wzdłuż całej mijanej ulicy, pod każdym drzewem, swoje miejsca zajmują wróżbici, kabaliści, chiromanci i domorośli astrolodzy. Wiara we wróżby, numerologie, przepowiednie jest tu przeogromna, a interes zdaje się kwitnąć w najlepsze.
To, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część birmańskiej codzienności. Jak pisze Taziano Terzani: astrologia, chiromancja, zdolność odczytywania przyszłości z rysów twarzy, podeszw stóp, czy z układu liści herbaty w filiżance odgrywają bardzo ważną rolę w sferze prywatnej i publicznej. Imię dla dziecka, nabycie pola, sprzedaż portfela akcji, naprawa dachu, data wyjazdu czy wypowiedzenia wojny - wszystkie takie postanowienia kierują się zasadami niewiele majacego wspólnego z logiką. To właśnie owe zasady zawierają o milionach małżeństw i tysiącach wznoszonych budowli. Dotyczące całych zbiorowości decyzje polityczne opierają się na sugestiach specjalistów od sił tajemnych. Wspomnę jeszcze o tym, gdy będę po raz nie wiadomo który zastanawiał się nad dziwnymi zachowaniami w ruchu drogowym, czy gdy będę mijał w nocy nową stolicę Birmy - Nay Pyi Taw.
Natomiast sama Sule Paya w swoim disneylandowskim anturażu nie robi specjalnego wrażenia. Jedyne co z niej zapamiętam, to krótką rozmowę z mnichem, praktykującym życie klasztorne od siedmiu lat oraz z przypadkowo spotkanym mężczyzną, który nie odpuścił okazji do zrobienia sobie zdjęcia z białym człowiekiem.
Ulica 29-ta doprowadza mnie do Bogyoke Aung San Market. Jest południe. Zadaszone sklepiki i stragany przynoszą ulgę w trzydziestokilkustopniowym upale. To, co rzuca się w oczy to mnogość kolorów. Materiały wszystkich odcieni i barw, których mężczyzna nawet nazwać nie potrafi, bo to przecież nie jest fioletowy, tylko oberżynowy, albo ten obok to amarant... Brak słów. Na solidne zwiedzanie targu nie mam już jednak czasu. Minęło południe, a trzeba wracać do hotelu po bagaż, uzupełnić płyny i pędzić na dworzec autobusowy.
Wracam szybko taksówką, wlewam w siebie piwo i udaję się na dworzec autobusowy, który znajduje się dokładnie po przeciwnej, północnej stronie miasta, a może nawet tuż za nim. Podróż trwa 45 minut, więc z odpowiednią rezerwą czasową docieram na miejsce, w którym czekają już autobusy. Ile ich jest? Jeżeli nie tysiące to na pewno setki. Dworzec to małe miasteczko, ze swoimi ulicami, domkami, w których znajdują się małe poczekalnie i punkty sprzedaży biletów. Mojemu taksówkarzowi wystarczył jeden rzut oka na bilet, by wiedzieć pod który budynek mnie podwieźć. Jest to kolejne nowe doświadczenie, niewyobrażalne z europejskiego punktu widzenia. Ogromną skalę dworca można tłumaczyć tylko w jeden sposób: każda z obecnych tam firm transportowych dysponuje jednym autokarem i jednym domkiem z poczekalnią dla podróżnych.
Autobus już czeka. Standard nienajgorszy, powiedziałbym polski. Choć jest kilka różnic. Luki bagażowe są zapełnione pudłami i skrzyniami z różnymi częściami mechanicznymi. Tak myślę sobie, że można by z nich zbudować drugi autokar. Bagaże podróżnych lądują z tyłu autobusu, a ja tuż przed nimi, w ostatnim rzędzie siedzeń. W związku z tym, że są ułożone od podłogi po dach, moje oparcie nie odchyla się do tyłu, ale cóż, nie przyjechałem tu dla wygód. Podróż powinna być szczęśliwa. Za wycieraczkami kwiaty dla Natów, jako dar w zamian za ich przychylność w podróży.
Tuż za Nay Pyi Taw autostrada kończy się. Autobus pnie się ostro w górę i robi się coraz zimniej. Polar z kapturem naciągniętym na głowę ratuje odrobinę sytuację, ale klimatyzacja działa dalej. Ostatnie sto kilometrów pokonujemy w czasie około pięciu godzin. Na osiągnięcie tak oszałamiającej średniej prędkości pozwala teren, którym się poruszamy.
Zasypiam, a gdy budzę się...

Kalaw 2011-02-24
Asystent kierowcy budzi mnie koło 5.00 lekko potrząsając i powtarzając kala, kala. Ja z kolei budzę Renatę – ona też tu wysiada. Autobus już stoi, a moje plecaki na czyichś plecach wędrują do wyjścia. Dojechaliśmy do Kalaw. Niemal zamarznięty nie mogę się ruszyć. Zbieram się w sobie, jeszcze bardziej opatulam polarową bluzą i wychodzę z autobusu. Jest przeraźliwie zimno, kolana drżą, nie potrafię zebrać myśli. W światłach odjeżdżającego autobusu widzę tylko parę wydobywającą się z ust. To nie jest dobra pora i warunki na szukanie noclegu. To nie są nawet warunki na otworzenie plecaka i wyciągnięcie z niego przewodnika, który pomógłby podjąć decyzję gdzie szukać jakiegoś łóżka. Wykonuję obrót o 180 stopni i okazuje się, że stoję przed jednym z „hoteli”. Poziom warunków bytowania na jakie jestem w stanie się zgodzić i jakie akceptuję gwałtownie się obniża. Drżąc i szczękając zębami jestem gotowy przystać niemal na wszystko. Dzwonek i dobijanie się do drzwi przywołują szybko chłopka z recepcji, który bez zbędnych słów bierze klucz do ręki i pokazuje mi pokój. Naprawdę nie jest najgorszy. Nie przestając dygotać, pomijam wieczorne (poranne) mycie i wskakuję do łóżka.
Pobudka o 9.30 staje się tym razem niejakim problemem. Gorąca kąpiel jest prawdziwą przyjemnością. Mimo, że śniadanie serwowano jedynie do 9.00, gdy tylko pojawiam się na tarasie hotelu, stolik zapełnia się typowymi elementami śniadania, które tutaj zwie się kontynentalne. Jesteśmy 1330 m n.p.m. Wysokość robi swoje; powietrze jest rześkie, choć czuć zbliżający się upał. Dzisiejszy dzień według planu ma być przeznaczony na poznanie miasta, zwiedzanie okolic i znalezienie przewodnika na dwa kolejne dni wędrówki na jezioro Inle.
W recepcji wisi tablica precyzyjnie opisująca pomoc jaką można uzyskać w hotelu. Jednym z punktów na niej wymienionych jest także Tour Guide. Próba frei – jak mawiają Niemcy – wdaję się w konwersację z chłopakiem z recepcji, który wstrzymuje mnie gestem ręki i wybiega z hotelu jak poparzony. Już po chwili wraca z młodą osóbką płci pięknej, która według jego i swoich zapewnień mówi po angielsku i jest przewodnikiem. Z trudem ustalamy podstawowe założenia do treku. Standardem, jak się okazuje są wycieczki trzydniowe. Dwudniowa też jest możliwa, ale jedzie się połowę drogi taksówką, Nie o to nam chodzi. W sumie niezbyt przekonani razem z Renatą, z którą podzielimy koszty górskiego spaceru i razem dotrzemy nad Inle, obiecujemy pani odwiedziny w jej turystycznym biurze, które znajduje się po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy się tam pojawiamy po chwili rozmowa jest podobna. My swoje, ona swoje i nie ma nici, niteczki porozumienia. Ceny też jakieś dziwnie niskie. Pani potwierdza, że wymieniona przez nią kwota to całkowity koszt treku, podobnie zresztą potwierdza każde inne zadane jej pytanie. Skorzystanie z jej usług wydaje się być ostatecznością i sporym ryzykiem. Trek ma być nie tylko spacerem, ale i okazją do rozmowy – normalnej konwersacji osób z dwóch różnych końców świata. Z nią się to na pewno nie uda.
Biuro pani przewodniczki dzieli od targu tylko szeroka ulica; prosta i asfaltowa jedynie w granicach miasta, tuż za nim zmienia się niemal w polną ścieżynkę. Przechodzimy przez nią, rozglądając się bacznie na wszystkie strony wiedząc, że dziwne birmańskie pojazdy nie będą dla nas łaskawe i litościwe. Spacerując po targu odkrywamy kolejne, małe siedziby przewodników. Jest ich zaledwie kilka i są najczęściej pozamykane. Jedna z najsłynniejszych agencji Sam Tekking Guide jest niby otwarta, ale kobieta spotkana w środku wyjaśnia, że wszyscy decyzyjni są w trasie i będą dopiero po 18.00. To trochę niebezpieczne tak ryzykować i czekać do ostatniej chwili, ale nie załamujemy się spacerując dalej pośród straganów i małych budek licząc na łut szczęścia. Tenże łut nie dopada nas bynajmniej na samym targu, ale nieco dalej, w drodze do Hsu Taung Pye Paya, który to klasztor według przewodnika ma być miejscem godnym zobaczenia i do którego zmierzamy wolnym spacerkiem.
Przed nieco kolonialnym domkiem, przy jednej z bocznych uliczek wisi tabliczka Htun Htun – Licensed Tour Guide Service. Brama ogrodzenia, za którą widać jesienny o tej porze roku ogród, jest zamknięta. Dzwonka, ani kołatki nie ma. Pozostają okrzyki hallo oraz mingalaba. Wraz z upływającym czasem stają się one coraz głośniejsze, minuty mijają, odzewu nie ma, a całej akcji przygląda się mieszkaniec z domu na przeciwko, który reperuje swój przypominający samochód pojazd. Chyba też nikogo nie zastaliśmy - myślimy. Po chwili jednak, pan od samochodu podchodzi z uśmiechem do bramy, otwiera ją mocnym szarpnięciem i wchodzi do środka wracając po niespełna minucie z przeuroczą staruszką, panią Aung, która okazuje się być matką Htun Htuna. Jej syn prowadzi biuro podróży w Rangun i nieczęsto bywa w Kalaw, ale z turystami podróżuje także jej mąż. Problem polega na tym, że właśnie jest w trasie i wróci późno wieczorem. Ze względu na wiek nie będzie zapewne w stanie podjąć następnej pieszej wędrówki kolejnego poranka. Nasze zasmucone miny sprawiają, że pani domu szybko znajduje rozwiązanie. Zna kogoś, kto z nami pójdzie. Nasz warunek jest jeden: musi mówić po angielsku. Czy możemy zaczekać chwilę? Oczywiście! Na stole w ciągu paru sekund pojawia się zielona herbata, a my oglądamy zdjęcia z wycieczek męża, czytamy rekomendacje i poszukujemy polskich śladów w książce ‘meldunkowej’.
Dosłownie po kilku minutach pojawia się młoda, czupryniasta, męska postać. Trzy dni? – pyta. Nie, dwa – odpowiadamy. Jak się okazuje, da się zrobić, choć nie jest to typowy trek. Z reguły ludzie biorą jeden lub trzy dni. Ale my chcemy dwa! Kothe – bo tak ma na imię nasz przewodnik (mimo, że nic jeszcze nie ustalone, to czujemy, że będzie to właśnie on) pokazuje nam na mapie proponowaną trasę i uprzedza, że będziemy szli przez wioski zupełnie obce turystom. Chłopie, ale nam właśnie o to chodzi! Jak wynika z jego planów, pierwszego dnia pokonamy około 22 km mijając kilka wiosek. W ostatniej z nich zatrzymamy się na nocleg. Kolejnego dnia droga będzie wiodła niemal wyłącznie w dół i po 14 km doprowadzi nas nad jezioro Inle do Indein, gdzie będzie czekała łódź, którą po jeziorze dostaniemy się do Nyaungshwe – turystycznej bazy wypadowej nad jezioro i jedynej w okolicy noclegowni dla turystów.
Kothe mówi, że oprócz leków, które ewentualnie zażywamy i kremu do opalania, nic nie będziemy potrzebować. Wodę kupimy po drodze. Zgadzamy się na jego warunki. W dobrych nastrojach żegnamy się do następnego poranka aranżując jeszcze tylko przewóz naszych plecaków z Kalaw do hotelu w Nyaungshwe, w którym zamierzamy się zatrzymać.
Dużo spokojniejsi o organizację kolejnego dnia pobytu w Birmie, trafiamy do klasztoru Hsu Taung. To dosyć spokojne miejsce z przylegającym ogrodem i licznymi biało złotymi stupami, pomiędzy którymi biegają młodzi mnisi. Do głównego klasztornego budynku zaprasza nas jedyny starszy mnich jakiego tam spotykamy. Swoją gościnność usiłuje potwierdzić rozmową i typowymi pytaniami skąd jesteśmy, czy pierwszy raz w Birmie i jak nam się podoba oraz zaserwowaną zieloną herbatą. Niestety próby zadania jakiegoś pytania przez nas kończą się odpowiedzią yes, która nie zawsze pasuje do jego treści.
Dostrzegamy z Renatą śpiącego w kącie młodego mnicha. Lekko poruszony naszym spostrzeżeniem gospodarz budzi go, szybko tłumacząc, że powinien czytać i uczyć się, a nie spać. Młody lekko zdezorientowany, z uśmiechem urwisa na twarzy, za nic ma uwagi mistrza i przygląda się nam z ciekawością. Przysłuchuje się też naszej „rozmowie”, ale czy rozumie z niej więcej niż my z rozmowy owych dwóch mnichów między sobą? Wątpliwe. W nasze ręce trafia mocno sfatygowana lektura młodszego mnicha. To birmańsko-angielskie wydanie Buddhism in Modern Life. Pełno w nim różnych podkreśleń, zaznaczeń i dopisków. Kiedy na przemian z Renatą zaczynamy czytać angielskie fragmenty, żeby sprawić radość naszym gospodarzom, książka niespodziewanie staje się naszą własnością, jako upominek i pamiątka. Nieskromnie muszę przyznać, że ląduje w moim plecaku i tam już pozostaje. Przez chwilę oglądamy klasztorne wnętrze i ołtarz Buddy. Dalsze konwersacje nie mają specjalnego sensu, więc dziękując za gościnność, wychodzimy i kierujemy się w stronę Thein Taung Paya. To położony na wzgórzu, po przeciwnej stronie miasteczka klasztor, do którego poprzez ogromną bramę prowadzą strome i długie schody.
Nie ma chyba jednoznacznych reguł w którym miejscu i w jakim momencie należy ściągać buty wchodząc na teren buddyjskiej świątyni. Czasami na bosaka zasuwam schodami zdającymi się nie mieć końca, a rozpoczynającymi się w miejscu, gdzie samego klasztoru lub stupy nawet nie widać, a czasami widzę jak w pobliżu samej stupy ludzie chodzą w sandałach i japonkach. Nie wszędzie też można spotkać tabliczki „take off your shoes”. Należy się więc domyślać lub uważnie obserwować. Tym razem nie było kogo obserwować, więc schodami na górę wchodzę obuty, ale już na szczycie przy stupie ściągam moje sandały. Jak się okazuje niesłusznie, bo już po chwili widzę biegających w tym miejscu młodych mnichów z japonkami na nogach. Bądź tu człowieku-katoliku mądry.
Thein Taung Paya nie ma w sobie nic specjalnego. Małymi ciekawostkami są „rozćwierkane” drzewo, podobne do tego sprzed lotniska w Rangunie i przywieszona obok wotywnego dzwonu butla na gaz sprężony. Nie wiem czemu ma służyć takie zestawienie, ale może zanim mnisi uderzą w dzwon ćwiczą na butli? Oby była pusta.
Chodzimy krótką chwilę po terenie klasztoru zaglądając w różne zakamarki. Pusta o tej porze sala, w której sypiają młodzi mnisi przypomina stare kolonijne czasy, kiedy to spało się na pryczach rozstawionych w szkolnych klasach.
Tuż za klasztorem znajduje się niewielkie skupisko domów tworzących małą osadę. Jest i sklepik, a w sklepiku zimne napoje. Wolne sączenie star-koli, napoju lepszego od lokalnej, oficjalnej coca-coli pozwala na obserwację dzieciaków, które puszczają latawce. A latawiec, jak najlepiej wie Adam Słodowy, można zrobić z dwóch patyków, foliowej torebki i sznurka. Tak też robią dzieci w Birmie.
Jest wczesne popołudnie. Tak sobie siedzimy z Renatą, dalej sączymy, przyglądamy się dzieciakom i zastanawiamy się co dalej. Wydaje się, że niewielkie Kalaw mamy zaliczone w całości. Zgodnie decydujemy się na zwiedzenie okolic, a konkretnie Nee Paya i Shwe O Min Paya. Schodzimy do miasta inną, okrężną drogą wiodącą przez wioskę, wzbudzając zachwyt wśród dzieciaków, które licznie wybiegają przed domy i machają nam przyjaźnie. Wiadomość „biały we wsi” rozchodzi się bardzo szybko. W oba wspomniane miejsca w okolicy Kalaw docieramy tuk-tukiem, którego łapiemy w okolicach targu. Nasz szofer chyba był już umówiony z żoną, bo jak tylko udało nam się zapakować na pakę jego pojazdu, skręcił w bok, zatrzymał się na kilka sekund przy swojej kobiecie i rzucił coś, co mogło oznaczać na przykład: „stara - spóźnię się na obiad, ale mam kurs z dewizowymi”. Pierwszy z klasztorów, położony kilka kilometrów poza miastem, słynie z pomalowanego na złoty kolor, pięćsetletniego, bambusowego posągu Buddy. Drugi to w zasadzie kompleks grot; wąskich, długich, nagle rozwidlających się i równie niespodziewanie łączących korytarzy, na ścianach których znajdują się podobizny Buddy w niepoliczalnej ilości. W obu miejscach brakuje turystów, panuje cisza, a w grotach dodatkowo chłód, którego w o tej porze roku w Birmie poszukuje się podświadomie przez cały, gdy ma się nad sobą słońce. Groty Shwe O Min Paya to zdecydowanie najciekawsze miejsce w Kalaw i wokół niego. Nie wydaje się być ono na trasie zbyt wielu turystów, a z pewnością jest tego warte. Ma swój urok i niepowtarzalny charakter, który tworzą posągi Buddy różnych kolorów i rozmiarów, zdobione kolorowymi światełkami, które migają i świecą, jak dekoracje hipermarketów przed świętami Bożego Narodzenia. Shwe O Min Paya znajduje się na terenie akademii wojskowej i kampusu dla młodych kadetów, w związku z czym nie ominęła nas kontrola i pytania kierowane do naszego szofera: skąd, dokąd i po co. Sądzę, że to jedno z niewielu miejsc na birmańskiej ziemi, gdzie można zobaczyć jakie warunki tworzy się dla tych, którzy będą w przyszłości służyć w mundurach reżimowi. Nie są to z pewnością warunki złe: nowo wybudowane bungalowy pełniące rolę koszarów, liczne sklepy i miejsca gdzie można coś zjeść. Wszystko na bardzo ładnie utrzymanym terenie, z którym graniczą boiska, ścieżki po których biegają przyszli generałowie, a nawet pole golfowe. Wieczór w Kalaw zaczyna się około 18.00. Szybko robi się chłodno i ciemno. Na kolację wybieramy knajpę z nepalskim żarciem i birmańskim piwem . Takie połączenie to doskonała kompozycja kulinarna. Dzień w Kalaw nie był wolny od przemyśleń. Jednym z nich było spostrzeżenie: cywilizacja demoralizuje. Im dalej od wielkich miast i skupisk ludzkich tym łatwiej o to, po co tu przyjechałem, a czego w Europie już prawie nie ma. Niech więc Birma na swoich niezurbanizowanych terenach pozostanie krajem nie do końca cywilizowanym, ale zachowa swoją zwykłą życiową i ludzką moralność i życzliwość. Jakże milej spędza się czas wśród ludzi z małego miasteczka niż wielkiego Rangun. Drugie przemyślenie dotyczyło stopnia „zorganizowania czasu”. Tutaj czas nie przecieka przez palce, zawsze jest należycie wykorzystywany (w miarę możliwości oczywiście). Birmańczycy w swojej gościnności dbają też o czas turysty nie pozwalając, by czuł się zagubiony lub osamotniony.

Kalaw - Indein - wędrówka przez góry Shan 2011-02-25
Kiedy otwieram oczy, słońca nie widać jeszcze nad horyzontem. Jest na tyle zimno, że polar zamiast w podręcznym plecaku od razu ląduje na ramionach. Nie stosuję się do wskazówek Kothe „nie bierzcie prawie nic” i biorę prawie wszystko. No może bez przesady, ale sprzęt foto, przewodnik, dokumenty i pieniądze, pielucha która posłuży za ręcznik, zestaw „czyste ząbki”, upominki dla dzieciaków zabrane z Polski i polar na zimne poranki i wieczory mają swoją bardzo wymierną wagę. O śniadaniu nie warto wspominać, bo odkąd przybyłem do Birmy, nie zmienia się ani na jotę.
Na miejsce zbiórki docieramy wszyscy o tej samej porze: ja, Renata, Kothe i.... szerpa, który w zwykłej, płóciennej siatce będzie przez dwa kolejne dni dźwigał nasze żarcie. Jak się później okaże, tragarz będzie także naszym znakomitym kucharzem w podróży. Opuszczamy Kalaw i wchodzimy na ścieżki wiodące przez góry Shan, ale wbrew nazwie zamieszkiwane nie tylko przez Shanów, drugą po Bamarach grupę etniczną Birmy, spokrewnioną bardziej z plemionami tajskimi, niż birmańskimi, ale także przez lud Pa-Oh (którego członków nazywa się też czarnymi Karenami) oraz lud Intha zamieszkujący okolice celu naszej wędrówki – jeziora Inle.
Zaraz za granicą miasta forsujemy spore podejście, ale już po chwili ścieżki i polne drogi, którymi idziemy wiodą nas raczej po płaskim terenie. Krajobraz swoim ukształtowaniem bardzo przypomina polskie Beskidy. Największą różnicą zdaje się być kolor dróg i ścieżek. Pozbawiona roślinności ziemia, ma kolor ceglasto-cynoberowy, który ubarwia krajobraz pozbawiony o tej porze roku soczystej zieleni.
Pierwszy widok, który stanowczo każe nam się zatrzymać się na kilka chwil, by się nim napawać, trafia się po półtorej godziny szybkiego marszu narzuconego przez naszego przewodnika. Położona na zboczu wzgórza zagroda, otoczona zielonymi polami porośniętymi czosnkiem oraz odpoczywające przy tej zagrodzie woły tworzą naprawdę bajkowy widok. Z oddali całość wygląda jak osamotniony domek Kajka (dla Kokosza byłby za mały). Powietrze rześkiego wciąż poranka przyjmuje delikatny posmak czosnku.
Mija kolejne pół godziny naszej wędrówki, a droga którą idziemy staje się szersza i coraz bardziej zatłoczona. Mijamy stada bydła popędzane przez kilkuletnie dzieci oraz rolników podążających do pracy na roli. Dla dzieciaków luty jest okresem szkolnych wakacji, ale przede wszystkim ciężkiej pracy i pomoc rodzicom. Tutaj na wołach nie jeździ się dla przyjemności, ale z obowiązku. A pracuje się codziennie. Sobota, niedziela – w Birmie to tylko nazwy dni tygodnia nie różniących się zasadniczo od innych. Tu tydzień pracy trwa siedem dni, a według birmańskiego kalendarza nawet osiem. Bo w Birmie wszystko musi być inaczej. Nie wystarcza to, że strefa czasowa nie jest przesunięta o pełną godzinę w stosunku do sąsiednich. Komuś przyszło do głowy przesunięcie jej o trzydzieści minut. Stąd różnica czasu pomiędzy Polską a Rangun to 5 godzin 30 minut. Tydzień też nie może mieć normalnie siedem dni, więc ma osiem. To konsekwencja faktu, iż birmański horoskop składa się z ośmiu zodiakalnych znaków pod którymi można się urodzić. Tą liczbę najłatwiej było dopasować do liczby dni tygodnia. Jeden brakujący dzień dołożono w środę po południu. Trwa on więc według naszej środy od jej południa do północy.
Pierwszą wsią na naszej drodze jest Myan Ma Htay, położona na płaskim terenie, niespecjalnie ciekawa. Domy są tu częściowo murowane i jak wyjaśnia Kothe, to wieś dosyć bogata. Ludzie żyją tu z roli, a ponieważ przez wieś biegnie droga z Kalaw do Loikaw, ważny szlak tranzytowy, toteż ze zbyciem swoich plonów nie mają żadnego problemu, a dodatkowo koszty transportu ze wsi w okolice drogi są zupełnie pomijalne. Natomiast już wieś położona kilka kilometrów od takiego ciągu komunikacyjnego (celowo pomijam słowo droga lub szosa, które nie pasuje tu nijak) ma z tym duże kłopoty. Jak bowiem przetransportować zbiory nawet te kilka kilometrów, jeżeli wioskę łączą ze światem wyłącznie piesze, wąskie ścieżki? Transport lokalny ograniczony jest więc ludzką siłą i wytrzymałością.
Do wioski docieramy późnym porankiem. Nie jest jeszcze gorąco, a mimo to zatrzymujemy się w wielobranżowym, choć wcale nie samoobsługowym sklepie, który jest równocześnie lokalną jadłodajnią. To ostatni sklep na naszej trasie w dniu dzisiejszym, a kolejny będzie dopiero w miejscu naszego noclegu, więc zakup wody jest bardzo wskazany. W trakcie krótkiego odpoczynku i delektowania się zieloną herbatą, która przywędrowała na nasz stół bez zamawiania, ale z powodu tradycji i gościnności, migają przed naszymi oczami pudła opakowane w różowy lśniący papier pakunkowy i oklejone serduszkami. Fakt ten notuję jakoś podświadomie w swojej głowie, nie widząc w nim niczego dziwnego lub podejrzanego i nawet nie wychylam się z pytaniem, czy to czasem nie są jakieś buddyjskie walentynki.
Kiedy mijamy centrum wsi, które jest skrzyżowaniem dwóch polnych dróg i kierujemy się ku jej przeciwległemu końcowi, zaczynają dochodzić nas głośne azjatyckie dźwięki, które niektórzy uważają za muzykę. „Wesele. Chcecie wpaść na chwilę?” – pyta Kothe. No oczywiście, że chcemy. Już z daleka jesteśmy przywoływani i zapraszani. Zbaczamy ze szlaku najwyżej sto metrów i stajemy przed parą młodą, ustawioną sztywno przed murowaną ścianą. Tło nie jest tu bez znaczenia, bo nie każdy może w Birmie przyjmować życzenia i być fotografowanym na tle murowanej ściany domu. Para młoda wydaje się być tak samo zażenowana uczestnictwem białych w tak ważnej dla nich uroczystości, jak ja faktem, że pojawiłem się na czyimś weselu w krótkich spodenkach i upoconym tiszercie. Piękna, odświętna suknia panny młodej oraz specjalne szyte na tą okazję longyi pana młodego bardzo kontrastują ze strojami weselnych gości, którzy po prostu przyszli w swoich codziennych strojach.
Kothe tłumaczy parze młodej nasze życzenia – naprawdę szczere i serdeczne. Odpowiedzią na nie jest szczery i serdeczny uśmiech panny młodej i mina pana młodego zdająca się mówić „no większych jaj na moim ślubie to już nie mogło być". Jeden z mężczyzn, organizator imprezy - ale jak się dowiaduję nie jest to ojciec któregoś z nowożeńców, lecz po prostu przyjaciel rodziny – ciągnie nas usilnie do stołu. Jednak zanim do niego usiądziemy trzeba spełnić drugi z obowiązków (oprócz życzeń), czyli oczywiście prezent. Obok młodej pary ustawione jest małe wydzielone stanowisko. Tam można wpisać się do specjalnego zeszytu w kratkę, co niniejszym czynię. Kothe tłumaczy co znaczą nagłówki poszczególnych kolumn. Wpisuję więc kolejno: imię – Bartek, wieś – Polska, no i w ostatniej liczbę odpowiadającą wysokości wpłaty. Te właśnie darowizny pieniężne wymieniane są na bieżąco w pobliskim sklepie na różowo opakowane prezenty. Dowodem wdzięczności młodej pary dla mnie, jak i dla każdego innego gościa, za obecność i złożony datek jest szampon jednorazowy w saszetce. Hmm.
Kothe woła mnie jeszcze do zagrody, którą można nazwać kuchnią. Pokazuje mi wielki kocioł, wyjaśniając że to zupa fasolowa i nie mniejszy od kotła wok, w którym podgrzewane są na oleju suszone ryby. Tymczasem pan organizator weselny używa już niemal siły fizycznej, ciągnąc nas w kierunku sali bankietowej. Ta sala, to przykryta brezentem i wyściełana matami bambusowymi zagroda, w której przy okrągłych, bardzo niskich stołach siedzą sobie weselni goście. Zdejmujemy buty, wchodzimy i siadamy. W ciągu kilku sekund pojawia się przede mną miska zupy fasolowej, czyli wody, która ma zabarwienie czerwonej fasoli, oraz micha ryżu z suszoną rybą. Głodny nie jestem więc zupy nie tykam, ale coś zjeść trzeba bo się obrażą - myślę. Rybę można przełknąć. Odrobina silnej woli i koniecznie na wydechu - by, o ile nie można pozbyć się smaku, to zminimalizować chociaż zapach. Ryba ląduje w żołądku. Znacznie lepiej ryba wchłania się z papryczką chili, którą dokładam sobie do zestawu. Niestety papryczka ma to do siebie, że działa na mnie jak siarka na smoka wawelskiego. A napoje serwowane są w namiocie obok. O rzesz ty! Wyciągam z plecaka puszkę coli i wlewam w siebie dla podniesienia prawdopodobieństwa przeżycia.
Siedzimy sobie z Renatą i obserwujemy, a nasi panowie zaczynają przebierać nogami. No tak – oni są w pracy, a jednym z ich obowiązków jest pilnowanie harmonogramu czasowego. Dziękujemy więc za gościnę, żegnamy się i odchodzimy. Jeszcze raz szczęścia na niełatwej drodze wspólnego życia. Ech, będą mieli co wspominać. My też.
Kolejna godzina marszu to piękne, choć suche krajobrazy. Mijamy niezliczone tarasy ryżowe, na których o tej porze roku nic nie rośnie, a ziemia jest popękana od słońca. Ryż zbiera się tu tylko raz w roku. Kothe idzie z przodu. Zauważyłem, że lubi mówić, ale tylko wtedy gdy się gdzieś zatrzymujemy. Gdy idzie – woli milczeć.
Na naszej drodze pojawia się kolejna wioska - Inn Win. Jest pusta i wyludniona o tej porze dnia. Widać od razu, że nie tak bogata jak poprzednia, ale przez to też bardziej urokliwa (i tak będzie już ta rozbieżność narastać w miarę oddalania się od głównych szlaków transportowych). „Chcecie zobaczyć jak tu ludzie mieszkają?” – znowu z zaskoczenia przywala pytaniem Kothe. Jasne, że chcemy, ale nie kosztem czyjegoś dyskomfortu z powodu nagłego „nawiedzenia”. Utwierdza nas w przekonaniu, że nasza wizyta nie będzie problemem dla nikogo. Podchodzimy pod jeden z domów, w którego oknie pojawia się panienka, córka gospodarza i szybko go przywołuje do nas. Sympatyczny, starszy pan, właściciel domu, zaprasza nas na górę. Obowiązkowo ściągamy buty i wdrapujemy się za nim po wąskich, drewnianych schodkach do dużego pomieszczenia z ołtarzykiem Buddy, przed którym nasi towarzysze podróży kłaniają się głęboko, klęcząc. Gdy przybyliśmy, w domu i wokół niego było kilka kobiet. Kiedy wchodzimy do środka wszystkie znikają, a poczęstunkiem dla gości, którym jest - o dziwo - zielona herbata, zajmuje się gospodarz. Jest ojcem siedmiorga dzieci, w większości już dorosłych. Ma też dwoje wnuków. Wszyscy mieszkają razem.
Pytamy o wizerunek Buddy. Jak nam tłumaczy Kothe jest w każdym birmańskim domostwie, a przed nim stawia się nie tylko kwiaty, które kiedyś były może i formą daru i przebłagania, a dzisiaj pełnią także rolę dekoracyjną, ale także każdy „pierwszy kęs”. Pierwsza miska ryżu, czy pierwszy upieczony placek trafiają więc przed wizerunek Buddy.
Domy, które odwiedzamy w trakcie wędrówki mają bardzo podobny rozkład pomieszczeń. Dół przeznaczony jest dla zwierząt gospodarczych. Góra, gdzie mieszkają ludzie, podzielona jest na dwie, mniej więcej równe części. Pierwszą z nich zajmuje główna izba, można by rzec – salon. Jego jedynym istotnym wyposażeniem jest ołtarzyk z posągiem Buddy. Innych mebli nie ma. Druga połówka piętra podzielona jest pomiędzy kuchnię i sypialnie. Kuchnia, z paleniskiem umieszczonym na podłodze i rusztem podwieszonym pod sufitem zajmuje jedną czwartą piętra. Sypialnia natomiast, to dwa oddzielne pomieszczenia z matami do spania; jedno dla rodziców, drugie dla dzieci.
Wychodząc po chwili odpoczynku i rozmowy z gospodarzem, zastajemy przed domem jego żonę, która formuje kulki z jakiejś zieleniny, wyciskając z nich wodę. Niestety nie udaje mi się dowiedzieć co to za roślina, natomiast zostaję douczony do czego będzie służyć jej susz. W okresie, gdy nie ma zbiorów, zalewa się ją wrzącą wodą i w ten sposób przygotowuje zupę.
Gospodarzowi, który nas przyjął i ugościł zostawiamy kilka przyborów szkolnych dla jego wnuków. Jeszcze przed wejściem do wioski ustaliliśmy z Kothe, że długopisy i małe jajkoniespodziankowe figurki trafią najpierw do niego i to on będzie je rozdawał dzieciakom według własnego uznania. Chodzi o to, by nie przyzwyczaić uroczych birmańskich łobuziaków, do faktu iż biały coś przyniesie, biały coś da. Prośba Kothe jest natomiast taka, by dzieciom nie dawać słodyczy. Szczoteczka do zębów nie jest mieszkańcom wsi znana.
Tuż za wioską mijamy tory kolejowe i zaczynamy wspinać się dość wysoko, do kolejnej wioski. Z góry widzimy przejeżdżający po torach, które zaledwie kilka minut temu minęliśmy, pociąg. Wchodzimy do Pa Yar Phaw, w której kobiety bez żadnego skrępowania kąpią się w przydomowych baliach. My nieco bardziej skrępowani niż one, szybkim krokiem opuszczamy wioskę i znowu zaczynamy trenować nasz zmysł równowagi przechodząc po uformowanych z ziemi wąskich murkach rozdzielających tarasy ryżowe, jak po równoważniach.
Kothe nie ściemniał, mówiąc że miniemy kilka wiosek, a trasa jest ciekawa. Znowu kilka chwil marszu i kolejna wieś, a w niej kolejna birmańska lekcja. Mieszkańcy Lay Thar Kang zebrali się, by razem robić ściany domów (słowo produkcja nie jest właściwe w tym przypadku). Długie wysuszone bambusowe tyki są przecinane na specjalnym ostrzu, a następnie przy pomocy czegoś, co przypomina magiel - prostowane. Tą część prac wykonują starsi mężczyźni, widocznie jest bardziej odpowiedzialna, niż ta, którą przydzielono młodszym, czyli przeplatanie płaskich bambusowych „listewek”. Nieliczne kobiety siedzą sobie obok, zajmują się dziećmi i przygotowując posiłki tym, którzy pochłonięci są ścianopleceniem. Nasza wizyta to dla nich okazja do chwili przerwy, powitań, rozmowy o tym że życie jest generalnie OK i wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
Mija południe, a w naszych głowach i sercach już tyle przeżyć. Ja, zawsze szukający dziury w całym martwię się na zapas, że żadne zdjęcia i żadne opowieści – choćby je pisał sam Terzani, nie oddadzą tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Słońce zaczyna przypalać niemiłosiernie, a nasi przewodnicy podkręcają tempo, by koło 13.00 dotrzeć do Kong Long, wioski lunchu i odpoczynku.
Wioska Kong Long nie jest ani duża jak King Kong, ani też nie jest bardzo long, jednak... No właśnie, każda z tych wiosek niby taka sama, a w swoim charakterze, inna i niepowtarzalna. Trudne to do opisania i wytłumaczenia. O ile nie tak dawno widzieliśmy akcję „cała wieś plecie bambusowe ściany”, o tyle teraz trafiamy na „cała wieś kopie dół na wodę”. Nie po raz pierwszy dzisiaj czuję się zażenowany. Tym razem mężczyźni obracają się w naszą stronę i zastygają w bezruchu wsparci na motykach i łopatach, a kobiety stawiają na ziemi kosze, w których przenoszą wykopaną glinę i zaczynają tańczyć na nasze powitanie. Chcąc jakoś rozładować sytuację przyłączam się do tańca i już w myślach widzę oceny tego co robię (Pavlović – 0, Galiński – 0, Wodecki – 0, Tyszkiewicz – 10 za osobisty czar i wdzięk). Kupa śmiechu, Mingalaba, opowieści Kothe skąd się wzięliśmy i po chwili zostajemy niemal przyjaciółmi.
Mimo ogromnego upału i ciężkiej pracy jaką wykonują mieszkańcy wioski, ubrani są oni w swoje tradycyjne stroje ludowe. Kobiety na głowach noszą kraciaste chusty w jaskrawych kolorach, symbolizujące języki ognia wydobywające się ze smoczej paszczy, natomiast ich czarny strój ma symbolizować łuski na ciele smoka, stąd wierzchnie okrycie jest najkrótsze, a to najbliżej ciała najdłuższe. Mężczyźni, których protoplastą według legendy nie był smok, lecz czarnoksiężnik ubierają się jak to czarnoksiężnicy... kolorowo. Owa stara legenda mówi, że spotkała się kiedyś smoczyca z czarnoksiężnikiem. Ona miała jajo i on miał jajo. Coś tym jajom swoim zrobili nawzajem takiego, że z jednego wykluła się kobieta, a z drugiego mężczyzna. Później to już potoczyło się jak u Adama i Ewy, tzn. zaludnili góry, które od nazwy ich plemienia przyjęły nazwę Shan.
W wiosce musi panować zgoda i miłość, bo takiej gromady dzieciaków nie widzieliśmy wcześniej. Chodzą za nami krok w krok, ale na widok aparatu uciekają jak poparzone. Może aparatu jeszcze nigdy nie widziały, a zdarzyło im się zobaczyć broń? A niech takie moje czarne bydle wycelowane w nich wystrzeli kanonadą.... Nic na siłę. Nie chcę burzyć ich spokoju i ufności wobec obcych, którą jeszcze w sobie mają. Kiedyś wpadnie tu Niemiec, albo Japończyk i obfotografuje ich w sposób obdzierający z godności. Kiedyś.....
Podczas gdy ja obserwuję jak powstaje dół na wodę, która będzie się w nim gromadzić w porze monsunu i starczy na kilkanaście kolejnych tygodni, w domu, w kuchni przygotowuje się dla nas lunch. A pora lunchu, staje się też porą dyplomacji, no bo jak wytłumaczyć, że w tym upale i przy takim zmęczeniu nie jesteśmy naprawdę głodni, a wielkie porcje starczyłyby dla całej wioski na tydzień. Rozwiązaniem staje się zaproszenie do wspólnego posiłku naszych towarzyszy podróży. Widać nie są do tego przyzwyczajeni i chyba nie jadają razem z turystami. Dla nas to jednak przyjemność móc mieć takich towarzyszy biesiady; dla nich chyba również.
Makaron z warzywami znika z naszych talerzy, a w tym samym czasie rozdane przez Kothe jajkoniespodziankowe figurki stają się prawdziwym hitem nie tylko wśród dzieci, ale i dorosłych. Z jednej strony to zaledwie kilkadziesiąt minut spędzonych z mieszkańcami Kong Long, a z drugiej duża radość jaką sprawiamy im naszą wizytą. No i nie łudźmy się – nigdy się już nie zobaczymy. Wszystkiego dobrego zatem, miło było Was poznać.
Przed nami trzy, a może cztery godziny marszu. Wszystko byłoby OK, gdyby na ostatnim etapie naszej trasy tego dnia było jakieś drzewo lub choćby większy krzak. Ścieżka którą idziemy, prowadzi podnóżem południowego zbocza długiego i wysokiego wzniesienia. Na skalnej ścianie która jest jedynym widokiem po naszej lewej stronie opiera się słońce, a skała nie tylko że osłania nas od najmniejszego choćby zefirka, to jeszcze oddaje swoje ciepło – birmańska Death Valley.
Nie raz i nie dwa przecieram ze zdumienia moje zapocone i pokryte pyłem z pól oczy, kiedy to mijamy np. samotną staruszkę okopującą jakąś zupełnie wyschniętą już roślinę w miejscu, w którym do najbliższej wioski jest zapewne kilka kilometrów.
Około 17.00 słońce zaczyna już zachodzić nadając ziemi barwę o takim nasyceniu kolorystycznym, że każde zdjęcie z tego miejsca będzie opisane komentarzem „przesadziłeś z fotoszopem”. Ceglasty kolor drogi jest tak jaskrawy, że trzeba mrużyć oczy.
Znajdujemy w końcu drzewo. A że najczęściej samotnym drzewom towarzyszą leżące pod nimi kamienie – jest i gdzie usiąść. Muszę wyglądać źle, bo od Renaty dostaję pół porcji wody gratis z zachęcającym tekstem „pij żebyś tu nie zszedł”.
O schodzeniu nie ma jednak mowy. Jest wręcz przeciwnie wchodzenie – ostatni etap wędrówki dzisiejszego dnia. Bardzo strome podejście doprowadzi nas na szczyt, gdzie niestety łączymy nasz szlak ze szlakiem większości turystów eksplorujących te bajkowe tereny. A że to miejsce gdzie są turyści, toteż musi być i knajpa. A jak jest knajpa musi być i polski akcent. Nad drzwiami sklepiku naklejka klubu Laurazja. „Nasi tu byli” – chce się rzec i rozpiera człowieka jakaś mała duma (dumka?), że jest Polakiem. Zimne birmańskie piwo (smakuje z dnia na dzień coraz lepiej), stawia wszystkich na nogi.
Obok szlaku (jednak jak się okaże dla większości turystów zbyt daleko, by się w nią zagłębić) położona jest wioska Pat To Pink, miejsce naszego noclegu i chyba najniezwyklejszej ze zwykłych birmańskich przygód.
Kothe oddala się od nas w poszukiwaniu rodziny, która przyjmie nas na noc pod dach i zechce ugościć. Pozostawia nas pod opieką Ninn, śnieżnej dziewczyny mieszkającej w wiosce. Ninn studiuje filologię angielską na Uniwersytecie Mandalay. Studiowanie jest tu kolejnym terminem umownym, podobnie jak filologia. Dwa miesiące w roku, przez cztery lata uczy się angielskiego. I chociaż skończyła dopiero drugi rok, można się z nią bardzo łatwo porozumieć. Ninn jest niezwykle sympatyczna i gościnna. Oprowadza nas po swojej wiosce, jej ścieżkach i obejściach. W jej obecności znaczenie szybciej i łatwiej nawiązujemy kontakt z bawiącymi się wszędzie dzieciakami. Oglądamy budową naprawdę dużego – jak na warunki wioski, czy nawet całej okolicy – domu. Dom murowany stawia jej ojcu cała ekipa. Pracują i kobiety, i mężczyźni. Ninn, odnosząc się do birmańskich warunków, nie pochodzi najwyraźniej z ubogiej rodziny. Studia, na które uczęszcza są również płatne. Kiedy opowiada nam o swojej wiosce i jej mieszkańcach widać w jej oczach i słychać w jej głosie dumę i radość. Nie potrafimy więc odmówić propozycji jaką nam składa, by spojrzeć na wioskę z pewnej odległości, z kolejnego wzgórza, które oddziela od wsi głęboki jar i zobaczyć ją w promieniach zachodzącego słońca.
Nie oszukujmy się. Wieś z góry nie wygląda tak czarująco jak z perspektywy dzielących ją ścieżek. Dominują szare, blaszane dachy, które dawno straciły już swój połysk i pokryły się pyłem i kurzem z otaczających pól i domowych palenisk. Kiedy wracamy do wioski zapada zmierzch, a jej mieszkańcy wraz z inwentarzem wracają z pół do domów. Pat To Pink posiada swój urok, który jak mi się wydaje wynika z jej magicznego położenia wśród wzgórz i panującego ładu i porządku. Zwiedzamy ją, jak dobrze zagospodarowany i utrzymany skansen sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat, w którym zgromadzono setki aktorów odtwarzających perfekcyjnie rolę mieszkańców.
Założenie o wizycie w skansenie byłoby bardzo wiarygodne, gdyby nie serdeczność z jaką spotykamy się na każdym kroku. Takiego zachowania nie można aktorów nauczyć, ani go od nich wymagać. Co chwila jesteśmy witani, pozdrawiani, a także oglądani. Ninn cierpliwie opowiada o nas swoim krajanom.
Gdy wracamy, w wiosce czeka już na nas Kothe i wskazuje dom, w którym spędzimy noc. Witamy się z naszymi gospodarzami. O ile pan domu i jego żona ze swoją charakterystyczną urodą stają się dla nas dość dobrze rozpoznawalni, o tyle ich cztery córki są bardzo podobne do kilkunastu innych dziewczyn, które cały czas przewijają się przez podwórko i dom naszych gospodarzy, zlewają się w dziewczęcą birmańską masę i stają się nierozpoznawalne. Kilkakrotnie zadane pytanie „to wasza córka?” spotyka się z odpowiedzią „nie, skąd, to córka sąsiadów”.
Biały człowiek ma we krwi wieczorną toaletę. Najchętniej przystałby po takim upalnym i męczącym dniu na jakiś relaks w jacuzzi, no ale we wsi takiego jeszcze nie ma. To, co odrobinę przypomina jacuzzi to zbiornik na wodę, który znajduje się niemal przy każdym domu. Wybetonowany otwór w ziemi o boku około dwóch metrów i głębokości około sześciu, jest częściowo wypełniony wodą, którą zgromadzono w czasie pory deszczowej. Jaka jest więc jej wartość, zwłaszcza teraz kiedy od kilku miesięcy trwa już pora sucha, nie trzeba nikomu tłumaczyć. To wartość wręcz bezcenna! Małym cebrzykiem nabieram kilka litrów wody wlewając do naczynia, które nie jest ani dzbanem, ani garnkiem, ani kanistrem, jednak znakomicie sprawdza się jako oblewaczka ciała. Muszę przyznać, że kiedy stoję nad miednicą, z ową oblewaczką w ręce, zastanawiam się przez chwilkę jaka powinna być kolejność mycia mojego niemałego ciała, by zacząć od partii najmniej brudnych do tych, które swoim kolorem uczyniły ze mnie Birmańczyka (wszystko w trosce o jej efektywne zagospodarowanie oczywiście). Jak już mam to wszystko obmyślone, to ściągam spoconego T-Shirta i w tym samym momencie słyszę chichoty i śmiechy. Rozglądam się wokół i cóż widzę... Wieś przyszła zobaczyć jak myje się biały. W zasadzie przyszły tylko kobiety. Chichotom i śmiechom towarzyszą następujące gesty: najpierw palec wskazujący na mnie, a później ruch w okolicy swojego brzucha, jak gdyby chciały mi powiedzieć, że są w ciąży.... No tak drogie panie, wasi mężowie są szczuplejsi. Nie oglądają ligi mistrzów z piwem w ręku, nie spędzają czasu za kółkiem i za biurkiem, nie jedzą swojskiej z musztardą. Skoro wy mi dajecie tyle radości, więc ja też wam dam – myślę sobie i kontynuuje ablucje. A damska reprezentacja wiochy, w składzie wieloosobowym, oparta o otaczające mnie żerdzie, przygląda się z odległości kilku metrów i komentuje. Niestety nie wiem jakie to były komentarze i pewnie nigdy się nie dowiem.
Na osobny opis zasługuje kibelonek, latryna, wychodek... Jakiekolwiek próby jego wyobrażenia sobie, przez kogoś kto go nie widział spełzną na niczym, a opis będzie tu tylko pewnym wskazaniem kierunku w jakim winna podążyć wyobraźnia. Typowy Birmańczyk jest o kilkanaście a może i dwadzieścia kilka centymetrów niższy niż Europejczyk. Jest też o kilkanaście, a może i dwadzieścia kilka kilogramów lżejszy, a więc i szczuplejszy. Kiedy się więc mocno skuli w sobie i pochyli jest w stanie wtoczyć się tyłem do czegoś co posiada kształt pochylonej przez ciągły podmuch wiatru pod kątem 25 stopni drewnianej budki telefonicznej. Próbuję wejść przodem, ale ze dwa razy dostaję jakąś deską w głowę i jeszcze o coś zawadzam. Wycofuję się więc z trudem i próbuję tyłem. Znowu głowa trafia na jakiś wystający element konstrukcji, ale tym razem z drugiej strony. Zamiast telefonu jest w tej budce mała dziurka w podłodze, o średnicy nieznacznie większej niż jelito grube. Do tej dziurki należy trafić. Drugi koniec tego, co się ową dziurką zaczyna nie kończy się w żadnym wypadku w kanalizacji, lecz na wolnym powietrzu tuż za budką. Wyposażenie przybytku uzupełnia cebrzyk z wodą. Taki dolnopłuk manualny. Zwiedziłem sobie ten wychodek i tak sobie myślę: jakie szczęście, że mi się nie chce.
Jak już wspominałem, wieczory w Birmie zapadają nagle i dosyć wcześnie. Z pewnym niepokojem myślę o tym co robić przez następnych kilka godzin i jak zagospodarować sobie wieczór. Zupełnie niepotrzebnie. Wpraszamy się do izby kuchennej, w której przebywa już parę osób i przypatrujemy się jak przygotowywany jest posiłek. W oczekiwaniu na małe co-nieco opróżniamy z Kothe butelkę Grand Royal, lokalnej whisky reklamowanej tak powszechnie w każdym miejscu w którym można coś spożyć, jak u nas coca-cola. Po raz kolejny można powiedzieć: Birma – dziwny kraj – 0,7l whisky kosztuje mniej niż 0,5l piwa. Ale nie o cenach ma być, a o tym, że ów napój rozwiązuje naszemu przewodnikowi język i pozwala dosyć swobodnie porozmawiać z Birmańczykiem o jego kraju. Kolacja ląduje na stoliku w pomieszczeniu obok, specjalnie dla nas, co oczywiście po raz kolejny spotyka się z naszym sprzeciwem. Przenosimy stolik do kuchni, wspólnie zasiadamy z domownikami i ich sąsiadami przy stole, i dzielimy się tym, co przegotowano dla nas do jedzenia. To znowu jeden z tych momentów, których nie sposób opisać lub utrwalić na zdjęciach, a które zapadają w pamięć do końca życia. My opowiadamy o sobie, o naszym kraju, oni chętnie odpowiadają na nasze pytania dotyczące ich życia. Wspólnemu spędzaniu czasu towarzyszą ciągłe śmiechy i – mam nadzieję – niewymuszona u nikogo radość. Nie śmieje się tylko najmłodszy z obecnych na spotkaniu, namiętnie ssący pierś swojej mamy malec.
Kiedy nasza rozmowa zawęża się tylko do dyskusji pomiędzy mną i Kothe zaczynam się zastanawiać na ile u tego młodego chłopaka poglądy to rzeczywiste przekonanie, na ile mitomańskie marzenia, a na ile wyuczone historie. W wielu wypadkach zgadzam się z nim całkowicie, w wielu jestem zaskoczony konsekwencją czy pomysłowością jaką okazuje.
Oczywiście zagłębiamy się w politykę i sytuację gospodarczą Birmy. Kothe widzi ją i opisuje w sposób następujący: Birma jest krajem, w którym większość ludzi utrzymuje się z rolnictwa, a że ziemia i klimat sprzyjający, więc problem głodu na szczęście nigdy tu nie istniał i nie istnieje. Każdy ma zapewnione absolutne minimum niezbędne do egzystencji i nigdy nie chodzi głodny. Natomiast w jego odczuciu rzeczywistym problemem jest edukacja, a właściwie jej brak. Podstawowa, obowiązkowa nauka, która w formie małej szkółki obecna jest w każdej wsi obejmuje jedynie umiejętności czytania, pisania i liczenia. Taki układ, w którym ludzie nie cierpią głodu, a jednocześnie nie posiadają praktycznie żadnej wiedzy i nie myślą samodzielnie jest idealny dla władzy, która utrzymuje panujący reżim i dobrze żyje kosztem właśnie tych najbiedniejszych. To jest to, co Kothe bardzo boli: brak szans dla prostych ludzi i żerowanie na ich ciężkiej pracy.
Ale Kothe nie jest za pełną demokracją i nie sprzeciwia się całkowicie systemowi panującemu w Birmie. Uważa, że współczesne środowiska demokratyczne nie mają żadnego pomysłu na kraj, na rządzenie nim, na jego rozwój. Zmiana władzy, o której głośno mówi się na zachodzie, wolność i demokracja doprowadziłaby do anarchii i wojny domowej pomiędzy zwaśnionymi często plemionami lub grupami etnicznymi. I chociaż - jak twierdzi - ostatnie wybory to nie były elections tylko selections i sam chciałby zmian, to jednak zdaje sobie sprawę, że to jeszcze nie ten moment i nie ci ludzie, choć ideały i hasła słuszne.
Opowiada też, ze smutkiem, jakie skutki ma wprowadzone po stłumieniu przez juntę ruchów niepodległościowych embargo na birmańskie towary. Absolutnie nie dotyka ono rządzących, którzy utrzymują się głównie ze sprzedaży gazu ziemnego, prądu oraz produkcji narkotyków. Embargo dotyka najbardziej najprostszych i najbiedniejszych, którzy na przykład uprawiając czosnek mogli go sprzedawać po 2000K za kilogram, a w sytuacji zmniejszonego na skutek embarga popytu nie są go w stanie sprzedać nawet za 300K. Taka cena nie pokrywa kosztów transportu do punktu skupu. Trudno się z Kothe nie zgodzić.
Kothe marzy, by dożył dnia, w którym młode pokolenie będzie miało dostęp do oświaty i informacji o świecie. Marzy o tym, by stać się kiedyś przywódcą ruchu młodych Birmańczyków. Każdego roku zapuszcza się na około dwa miesiące w tereny oficjalnie niedostępne nawet dla niego. Rozmawia z młodymi, uczy ich, opowiada i zostawia książki. Te niedostępne dla Birmańczyków tereny to tzw. strefy czarne, do których wstęp jest całkowicie zakazany, w przeciwieństwie do stref brązowych, gdzie można przebywać po otrzymaniu od władz specjalnego pozwolenia. Oczywiście pytam, czy został kiedyś złapany podczas nielegalnego pobytu w takiej strefie. Okazuje się, że tak. Jego obroną w sytuacji, kiedy ma przy głowie lufę nigdy nie jest buta, atak, czy głupie wymówki, tylko wyuczony płacz, skrucha, historyjka o tym, że zabłądził, pomylił drogę i oczywiście już ucieka stad i opuszcza to miejsce. Jak do tej pory udawało się.
W wioskach wokół Kalaw Kothe proponuje programy rozwoju wiosek - tak je nazwijmy umownie. Polegają one na tym, że w trakcie zebrania mieszkańców wioski proponuje im wspólną inwestycję. On sam wkłada do puszki np. 100 dolarów i proponuje każdej z rodzin zobowiązanie, że będzie ona do tej puszki wrzucać miesięcznie jednego dolara. Kiedy uzbiera się większa kwota, np. 500$ jak miało to miejsce w przypadku wioski, w której nocujemy, rozpoczynają inwestycję, która była powodem tej zbiórki. I tak w Pat To Pink był to zakup generatora, dzięki któremu nad naszymi głowami od 19 do 21 świeci się mała jarzeniówka, a w kolejnej wiosce, której nazwy nie wspomnę trwa właśnie zbiórka na wodociąg.
Kothe jest doskonałym interlokutorem: oczytany, podpierający swoje pomysły poglądami antycznych filozofów, wierzący w teorię zderzenia cywilizacji. Z drugiej strony jest świadomy swojej inteligencji, odważny, bufonowaty, potrafiący być perfidnie konsekwentny w sytuacji, która może się przysłużyć dobru ludzi wśród których żyje. Nie jest też skromny – otwarcie mówi, że chce być wzorem dla swojego pokolenia.
Kończymy nasza dyskusję. Myślę, że spotkanie Kothe na drodze mojej birmańskiej wędrówki to kolejna szczęśliwa koincydencja zdarzeń. Ale nasz wieczór wcale się nie kończy. Przenosimy się do kobiet, które przed domem, przy ognisku dającym i ciepło i światło (agregat już wyłączony), łuskają fistaszki. Sposób w jaki to robią - bez patrzenia i sprawność palców zadziwiłyby nawet samego Rafała Blechacza. Wśród łuskających pań jest jedna, która po każdym wypowiedzianym przez nas po polsku słowie wybucha histerycznym i zaraźliwym śmiechem. Po kilku minutach śmiejemy się już wszyscy i ze wszystkiego.
Tego wieczora swoją obecnością odrywamy tych ludzi od codzienności i rutyny, może także od ich trosk i kłopotów. Dajemy im chwile radości. Naprawdę na ich twarzach widać radość i szczęście z faktu, że mogą nas gościć. Mam nadzieję, że ta radość i szczęście są widoczne tego wieczora także na naszych twarzach, bo w sercu pozostaną na znacznie, znacznie dłużej. Może na zawsze.
Noc, jak to w górach, jest zimna. Mnie dodatkowo dopadają dreszcze, dobrze już znane zachowanie mojego organizmu po dniu pełnym wysiłku. Przykryty kilkoma pledami, z kapturem na głowie długo nie mogę zasnąć. Kiedy się budzę jest 6.40, a przez okno do izby wpadają promienie porannego słońca. Budzik nie zadziałał (nie wiadomo dlaczego), ale przygotowania do wymarszu idą szybko i sprawnie, bo ubierać się nie trzeba specjalnie, a i mycia też mało. Całe ubranie przesiąknięte zapachem dymu z ogniska. Wywietrzeje po drodze.
Jednym z kilku elementów odmiennego tym razem od dotychczasowych śniadania jest sałatka. Nie wiem dokładnie jaka i z czego. Na pewno są w niej kiełki, fasola, orzeszki i parę innych rzeczy. Całość, mimo że nadzwyczaj słona, smakuje tak, że sałatka ta ląduje na mojej top liście posiłków birmańskich.
Wyruszamy o 7.15. Okazuje się, że moje stopy, dzięki butom CCC, pokryły się wczoraj odciskami. Nieświadom tego co mnie czeka, ruszam żwawo z resztą grupy. Widoki na szlaku już nie tak ciekawe jak wczoraj. Ścieżka prowadzi niemal wyłącznie w dół, po odsłoniętym, nasłonecznionym terenie. Stopy bolą coraz bardziej i uprzykrzają wędrówkę do tego stopnia, że chowam aparat w plecaku, zaciskam zęby i skupiam się całkowicie na takim stawianiu stóp, by ból był jak najmniejszy. Staram się też, nie robić przerw i przystanków, bo później naprawdę trudno ruszyć z miejsca. W pewnym momencie ból staje się nie do zniesienia i w takim właśnie stanie mentalnego oderwania od otaczającego mnie świata, koło południa docieram do Indein. Nie mam siły zrobić choćby jednego kroku i tylko wlewam w siebie napoje kupione w knajpce przy przystani dla łódek. Nie mam też ochoty na żadne jedzenie. Marzę, by dostać się do hotelu, wykąpać i ... no właśnie, co zrobić z bąblami na nogach? Na rękach przecież chodzić nie będę.
Po krótkim odpoczynku wsiadamy do łódki, która wiezie nas do Nyaungshwe. Podróż po jeziorze trwa godzinę. Samo jezioro nie zachwyca mnie w stopniu, w jakim mogłyby sugerować to jego przeczytane wcześniej opisy. Przy brzegach pełno domów przypominających do złudzenia zabudowania wzdłuż wietnamskiego Mekongu. Silnik warczy niemiłosiernie. Próba lekkiego przechylenia się lub obrotu, by zrobić jakieś zdjęcie prowadzi do przechylenia się całej łodzi. Obserwując życie na jeziorze zauważam, że znacznie więcej osób zajmuje się jego pogłębianiem niż łowieniem ryb. Zarastanie jeziora w szybkim tempie jest niewątpliwym problemem dla mieszkającym wokół niego ludzi.
W czystym i skromnym hotelu czekają już na nas nasze bagaże. Nadchodzi moment pożegnania, podziękowań, wymiany e-maili. Miałem wspaniałych towarzyszy podróży. Przewodników godnych polecenia. Fantastyczną trasę, daleką od typowych utartych szlaków. Czego chcieć więcej.
Nie ma się co oszukiwać, że kulminacją dnia, w którym docieram nad Inle jest długi, bardzo długi pobyt pod prysznicem. Brud odkleja się powoli i jedno, czy nawet dwukrotne umycie się nie jest wystarczające. Po kąpieli następuje szereg zabiegów mało sympatycznych w opisie, więc tylko je nazwę: nakłuwanie, wyciskanie, odkażanie, opatrywanie. Kładę się na chwilę i w momencie zasypiam.
Kiedy się budzę jest 17.00. Za późno, by zrealizować plany o odwiedzinach ruin Indein tego samego dnia. Już za chwilę będzie ciemno. Pozostaje więc spacer po Nyaungshwe, który w odczuciu bolesności stóp okazuje się nie taki najgorszy, co wprawia mnie w lepszy nastrój. Zaraz po wyjściu z hotelu łapie mnie i nagabuje właściciel jednej z wielu nad Inle turystycznych łodzi. Ponieważ cena nie jest wygórowana, to jemu właśnie dam jutro zarobić pozwalając się obwozić przez cały dzień po jeziorze i okolicznych atrakcjach.
Ból, który towarzyszył mi w kończącym się właśnie dniu staram się zrekompensować kolacją w najbardziej wypasionej knajpie na jaką trafiam. Dla sympatycznego kelnera Chin, moja wizyta do doskonała okazja do konwersacji po angielsku. W normalnej sytuacji taka przydługawa i ciągle powracająca rozmowa z klientem byłaby uznana za nachalność i natarczywość, ale nie tutaj. Tu rozmowa z ludźmi jest przyjemnością z jednej strony, a obowiązkiem z drugiej. Polecana przez Chin wołowina smakuje wyśmienicie, choć porcja nie jest duża. Podobnie rozkoszą dla podniebienia jest karp. Tu znowu muszę wyjaśnić iż Carp, którego próbowałem¸ złowiony obok w jeziorze, nie ma nic wspólnego z naszym karpiem. Jest od niego dużo mniejszy, ale też i dużo bardziej smaczny. Faszerowana rybka z warzywami powala smakiem. Wszystkiemu co pałaszuję towarzyszy oczywiście ryż, podany w zielonej piramidce z bambusowych liści i piwo.

Inle Lake - życie na jeziorze 2011-02-27
Kiedy docierałem nad Inle wyobrażałem je sobie jak typowe jezioro. Każdy z nas widział setki jezior na własne oczy, a tysiące na fotografiach; akwen wodny ograniczona linią brzegową, na jeziorze rybacy, a wokół niego wioski z domami i pomostami gdzie cumują łodzie.
Inle jest inne. Burzy moje wyobrażenie o jeziorze i podważa typowe definicje wyniesione ze szkoły. Choć na mapie zaznaczone jest kolorem niebieskim, w rzeczywistości tafla jeziora to miejsce w którym pobudowano domy, na którym spotykamy uprawy i plantacje, to sieć kanałów po których pływają wąskie, długie, płaskodenne łodzie – główny środek transportu i komunikacji. Ale po kolei.
Nikogo nie zdziwi brak opisu niedzielnego śniadania, jakie serwowane jest na tarasie mojego hoteliku. Powtórzenia są nudne, śniadanie też więc było w pewnym sensie nudne. A sam hotelik, który opuszczam tuż przed ósmą rano miły i sympatyczny, położony przy jednej z bocznych uliczek, gdzie nie dochodzi warkot silników napędzających łodzie.
Na przystani zdaje sobie sprawę z małego przekrętu, na jaki się dałem nabrać. Niby nic wielkiego, a sprawy nie można nazwać nieuczciwością, jednak mam świadomość, że jako turysta zostałem wkręcony; właściciel łodzi, z którym wczoraj się umówiłem wita mnie i przedstawia chłopaka, który będzie ze mną pływał. Zmiana byłaby nic nieznacząca, gdyby nie fakt, że chłopak nie rozumie po angielsku, a jedyne słowo jakie zna to „yes”. Sam właściciel zostanie na brzegu pilnować interesu i wyławiać kolejnych klientów na dziś i na jutro. Po drodze dosiada się do nas jeszcze pomocnik sternika, chyba na zasadzie przyuczenia do zawodu i już po chwili wypływamy na jezioro.
Pierwsze chwile na jeziorze kontrastują mocno z obrazem Birmy wolnej od masowego turysty i sztucznych proturystycznych zachowań. U wylotu kanału prowadzącego z Nyaungshwe, tuż po wypłynięciu na jezioro natykamy się na kilka łodzi z turystami zgromadzonymi wokół trzech rybaków, którzy trudnią się nie połowem ryb, a prezentacjami rzemiosła. Widać, że wybrali łatwiejszy sposób zarabiania na życie, który pojawił się wraz z napływem turystów w te rejony. Co prawda można z bliska zobaczyć jak w charakterystyczny i obecny jedynie w tym miejscu na świecie sposób, wiosłują nogą, oplatając wokół niej wiosło, by mieć wolne ręce do zarzucania sieci, jednak świadomość, że nie jest się świadkiem naturalnych zachowań tylko ustawki, pozostawia pewien niesmak. Rekompensuje go z pewnością teatr cieni jaki tworzą rybacy spowici poranną mgiełką unoszącą się nad jeziorem.
O świcie bowiem mgła unosi się jak oddech jeziora, otulone nią góry blakną za coraz jaśniejszymi warstwami szarości, różu i błękitu, aż najdalsze szczyty zlewają się w jedno z mlecznym niebem.
Kolejnym miejscem, w którym zatrzymujemy się na kilka chwil jest tak zwany Floating Market. Codziennie zmienia swoje miejsce i w pięciodniowym cyklu przemieszcza się od wsi do wsi. Tym razem odbywa się w Indein, gdzie podobno przybiera najciekawszą formę. Opisywany w przewodnikach i relacjach jako miejsce faktycznej wymiany handlowej i zakupów dla mieszkańców jeziora, które każdy odwiedzający rejony jeziora Inle powinien zobaczyć, okazuje się zorganizowanym na potrzeby turystów miejscem do którego łodziami przypływają naciągacze i sprzedawcy pamiątek. Daleki od naturalności targ szybko chcę opuścić, jednak reguły zorganizowanego tu przemysłu turystycznego nakazują przybicie do jednego z położonych na wodzie sklepów z pamiątkami. Birmańskie pamiątki mają swój urok i w większości nie są tandetne, stanowiąc efekt prawdziwego lokalnego rękodzieła, a nie masowej produkcji. Ja, wbrew wrodzonej odporności na zakup rzeczy niepotrzebnych, daję się sam sobie namówić na zakup wyjątkowo ładnego longyi.
Za domem z pamiątkami wije się ścieżka, którą można dotrzeć do faktycznego, choć niewielkiego targu. Kolorowe i pachnące owoce, poćwiartowane i śmierdzące mięso, aromatyczne przyprawy, suszone ryby, ryż w dziesiątkach odmian. Z towarów dostępnych na targu dla turysty nadają się tylko banany.
Kolejnym przystankiem, do którego przybija moja łódź jest położona na wodzie (a jakże by inaczej) fabryka srebrnej biżuterii. Autentyczna manufaktura, w której srebrne precjoza wyrabia się tymi samymi metodami niezmiennie od setek lat. Niewielkie tygielki, w których wytapia się srebro podsycając pod nimi ogień za pomocą małych miechów, mikroskopijne narzędzia służące do nadawania kształtów ogniwom łańcuszków, pierścionkom, kolczykom, bransoletkom, małe szczoteczki służące do polerowania srebrnych wyrobów - to wszystko można oglądać w obecności oprowadzającego po zakładzie właściciela, który żyje nadzieją, że wstąpi się do sąsiadującego z zakładem sklepu i nabędzie jego wyroby. Lecz nie ma tu nachalności, czy uświadamiania konieczności dokonania zakupu. Już same odwiedziny w wytwórni są dla właściciela powodem do radości, choć oczywiście nie tak wielkim jak zakup jego wyrobów.
Wsiadam znów do łodzi, która wąskimi kanałami i odnogami jeziora dowozi mnie do centrum Indein, wioski nad Inle, miejsca do którego dzień wcześniej pieszo dotarłem nad jezioro, a które według informacji jakie wcześniej zdobyłem i moich oczekiwań, ma być miejscem bardzo szczególnym, zachwycającym.
Żeby dotrzeć do Shwe Inn Thein Paya, klasztoru w pobliżu Indein, trzeba przejść przez wioskę, pełną przydrożnych knajpek, na końcu której znajduje się drewniany most. Wejście na most nie wydaje się być ryzykowne, ale już przejazd jakimkolwiek środkiem transportu może budzić obawy. Mostek birmańskiej jakości prowadzi wprost do schodów wiodących do świątyni, pod zadaszeniem których swoje miejsce znaleźli sprzedawcy pamiątek i upominków. Już na początku wspinaczki po prawej i lewej stronie widać stare, chylące się ku upadkowi kamienne stupy. Jednak cała magia miejsca odkrywa się przede mną wokół szczytu i położonej na nim świątyni. Ponad tysiąc stup, które narażone przez trzy wieki na wiatry, deszcze i palące słońce, nigdy nie remontowane, obrazuje kruchość wszystkiego co tworzy człowiek. Stupy stanowią niewątpliwą o magii tego miejsca, w którym traci się poczucie czasu, wycisza i szuka coraz to nowszych zakamarków do samotnego pobycia wśród przemawiających kamieni. Niestety stupy są kolejno remontowane i odnawiane. Te odnowione zatracają swój pierwotny charakter, nie przystają wyglądem do wciąż przeważających ruin. W bardzo krótkim czasie, dzięki dotacjom turystów, stupy zostaną wyremontowane, a miejsce tracąc swój magiczny charakter paradoksalnie przestanie być turystyczną atrakcją.
Kolejny przystanek w podróży po jeziorze to Phaung Daw Oo Paya, klasztor położony na południowym końcu jeziora, w wiosce Tha Ley. To najświętsze miejsce dla buddystów w rejonie jeziora Inle, słynne z wizerunku Buddy o czterech twarzach. W rzeczywistości są to cztery posągi Buddy, które zatraciły swoje pierwotne kształty będąc pocierane złotymi listkami w wotywnym geście. Złoto, ze specjalnie spreparowanych pasków przenosi się na posągi Buddy zniekształcając z czasem coraz bardziej ich pierwotny wygląd.
Tutaj właśnie mogłaby mieć miejsce rozmowa, w której birmański buddysta świadomy swojej duchowej wartości i uwielbienia dla Buddy, przedstawia swój sposób myślenia. Dzięki niemu łatwiej zrozumieć dlaczego tym ludziom tak łatwo przychodzi pogodzenie trudów życia z radością i spokojem.
Widzę, że jesteś sławny i bogaty, a ty widzisz, że jestem nędzarzem. Nie mam butów, które mógłbym zdjąć przed wejściem do tej pagody. Ale umyłem dzisiaj stopy, żeby Budda wiedział, jak wielki jest mój szacunek. Chociaż nie mam złotych listków, to przez wiele lat robiłem je dla innych. I tak, dzięki swej pracy, ja też dałem Buddzie wiele złota. W myślach biorę każdy listek, który w życiu zrobiłem, i kładę na nogach, dłoniach, ramionach, piersi Buddy. Ja powiększyłem jego ciało. Zrezygnowałem w życiu z wielu rzeczy, żeby przynieść mu złoto. Uważam, że Budda o tym wie, a ja dostaję zasługę. Jak więc widzisz, chociaż jestem nędzarzem, mam wielki szacunek i mogę tu przychodzić tak samo jak inni. - Gestem wskazał otaczających ich ludzi. - Możesz być biedny. Możesz być bogaty. Możesz rozmawiać z psami. Ja mówię i nikt mnie nie słyszy. Ale w kolejnym istnieniu możemy zamienić się miejscami.
Obserwuję skupienie mężczyzn, którzy wcierają złoto w statuetki Buddy i nabożeństwo z jakim to robią. Czynność ta zarezerwoana jest wyłącznie dla mężczyzn. Tylko oni mogą się zbliżać i wchodzić do miejsc odpowiadających chrześcijańskiemu prezbiterium, w których znajduje się wizerunek Buddy.
Z sokiem kokosowym w brzuchu, który sączyłem przez słomkę (dla młodzieży wyjaśnienie: tak właśnie nazywała się kiedyś rurka do sączenia napojów), wracam do łodzi. Płyniemy z powrotem na jezioro, by oglądnąć domy na wodzie. Ich widok oraz wspomnienie opuszczonych nie tak dawno ruin w Indein sprawiają, że szybko zapominam o niemiłych wrażeniach z targu na wodzie. Kiedy wpływamy pomiędzy domy, w mojej łodzi milknie silnik i niemal bezgłośnie przemieszczamy się wodnymi uliczkami.
Wody jeziora Inle są tak błękitne i płytkie, że w bezchmurny dzień można zobaczyć dno. To tutaj panie kąpią swoje nowo narodzone dzieci. Tutaj martwi unoszą się na powierzchni z oczyma utkwionymi w niebo.
Zastanawiam się jak żyją tu ludzie i gdzie w tym świecie bawią się dzieci. Wenecja ze swoimi wodnymi kanałami nie jest przecież pozbawiona domów i ulicznych traktów posadowionych na stałym lądzie. Tutaj jednak życie w całości toczy się na wodzie. Zachwyt pozostawia sporo miejsca na przemyślenia nad naprawdę ciężkimi warunkami, do których lud Intha jest zapewne przyzwyczajony od pokoleń. Po raz kolejny sprawdza się moje spostrzeżenie, iż Birmańczycy mieszkają tam gdzie pracują. W takiej sytuacji jezioro wydaje się teoretycznie ich naturalnym środowiskiem, jednak widok warunków w jakich żyją, choć piękny – głęboko zastanawia i musi budzić podziw dla determinacji i spartańskich warunków w jakich wiodą życie.
Zanim trafię do jednej z licznych knajpek posadowionych na palach na posiłek, o który powoli zaczynam się dopominać, muszę zwiedzić manufakturę tekstylną. Ręczny wyrób tkanin, także z włókien lotosu, robi wrażenie. Jednak mając już w plecaku longyi nie decyduję się na zakup kolejnego ciucha, choć jedwabne koszule kuszą.
Zgodnie z zasadą, iż każdy w Birmie kogoś poleca i ma w tym swój interes trafiam nie do tej knajpki, do której chcę, lecz do tej, którą poleca mi pilot mojej łodzi. Wśród wielu rybnych potraw, bo o takie na jeziorze najłatwiej, atrakcyjnie wygląda grilowany węgorz, jednak smak znacząco odbiega od wyglądu i posiłek nie przynosi podniebieniu rozkoszy. Szybko opuszczam restaurację do której dotrzeć można tylko łodzią i która unosi się na palach ponad taflą jeziora. Piękne miejsca, kiepska kuchnia.
Przez ostatnie, popołudniowe godziny na jeziorze moja łódź kołysze się pośród pływających ogrodów. Nazwa dokładnie określa to co widzę wokół mnie. Pływające ogrody to cienka, najwyżej półmetrowa warstwa gruntu pływająca po tafli jeziora, na której uprawia się warzywa, owoce i hoduje kwiaty. By ogród nie odpłynął zbyt daleko, kotwiczony jest do dna jeziora długimi bambusowymi tykami. Te ogrody naprawdę pływają! Kiedy wysiadam z łódki, by postawić stopę na suchej – zdawałoby się ziemi – ona ugina się pod moim ciężarem, a sandał zanurza na kilka centymetrów w wodzie jeziora. Tym razem to ludzie, z pomocą natury stworzyli cud. Floating gardens można zobaczyć tylko na Inle.
Powoli kończy się moja podróż po birmańskiej Wenecji. Wracam do Nyaungshwe. Późne popołudnie poświęcam na wizytę w Yadana Man Aung Paya, gdzie młodzi mnisi bawią się grając w piłkę i oblewając wzajemnie wodą. Próbuję także zorganizować transport do Kakku, które chce odwiedzić następnego dnia. Jednak nikt spośród tych, z którymi rozmawiam nie chce opuścić wygórowanej – jak mi się wydaje ceny, podobnej u wszystkich, których pytam o możliwość wynajęcia samochodu. Ostatecznie wybór pada na sympatycznego, acz leciwego właściciela starej Toyoty.
Dzień kończę opróżnieniem talerza na którym znalazł się kurczak z fermented mustard. Wyśmienita potrawa popita – w co trudno uwierzyć - piwem.
Wbrew wielu negatywnym odczuciom z nad Inle, o których pisałem nie żałuję tego dnia. Co więcej, był on bardzo wyjątkowy i jak niemal każdy w Birmie, bardzo klimatyczny. Nie dziwię się że Inle to miejsce masowo odwiedzane przez turystów. Łatwo dostępne, z wieloma atrakcjami i zazwyczaj dobrą kuchnią. Kiedy wracam do hoteliku cieszy mnie nawet coraz cichszy warkot ostatnich przypływających na nocny spoczynek łodzi.

Z Inle do Mandalay z przystankiem w Kakku 2011-02-28
Birma mnie nie rozleniwiła. Nie mam kłopotów z wczesnym wstawaniem, czemu pewnie sprzyjają oczekiwania na to, co przyniesie kolejny dzień. Oczekiwania wobec Kakku mam naprawdę duże mimo, że jest to miejsce z wieloma niewiadomymi. Poza ogólnymi informacjami z przewodnika oraz kilkoma wcześniej widzianymi zdjęciami nie mam na jego temat zbyt wielu informacji i nie znam też opinii o nim. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż miejsce to zostało udostępnione dla turystów zaledwie kilka lat temu, jest oddalone od popularnych szlaków turystycznych, a można tam dotrzeć jedynie prywatnym transportem, w towarzystwie licencjonowanego przewodnika Pa-Oh.
Do sumienności i punktualności Birmańczyków już się przyzwyczaiłem i pewnie dlatego nie uznałem za szczególnie istotny fakt, iż już przed godziną ósmą rano przed hotelikiem, w którym mieszkam czeka biała Toyota. A wyruszamy, zgodnie z umową, dopiero za trzydzieści minut. Spokojnie jem więc śniadanie, machając czekającemu na mnie kierowcy z tarasu znajdującego się ponad jego głową.
Mój szofer to mocno przygarbiony, prawdziwy staruszek. Kiedy na niego patrzę, to jakoś bardziej rozumiem trudy życia w Birmie. Za każdym razem otwiera przede mną i zamyka za mną drzwi swojego bolidu i nie czyni tego tylko dlatego, że klamki wewnątrz samochodu są pourywane, a otwarcie drzwi z zewnątrz też wymaga pewnej techniki i wprawy, ale dlatego, że jestem jego klientem, który zapłacić, a więc ma czuć się dobrze. W jego świadomości ktoś, kto powierzył mu siebie na cały dzień, wymaga specjalnego traktowania. W samochodzie nie działają też wskaźniki i zegary, nie ma świateł i kierunkowskazów, zepsute są szyby i klamki, a mimo to samochód jedzie i wesoło podskakuje na wybojach. Działa klakson uruchamiany za pomocą jakiegoś dziwnego przycisku zwisającego pod kierownicą i radio, z którego lecą birmańskie przeróbki światowych szlagierów z lat 60-tych. Być może ten wybór muzyki to też ukłon w moją stronę. Tego niestety nie wiem.
Jeszcze przed opuszczeniem Nyaungshwe uzgadniamy, że zatrzymamy się na chwilę przy Shwe Yaunghwe Kyaung, czyli obfotografowanym na wszystkie możliwe sposoby klasztorze owalnych okien.
Kiedy wyłania się on spomiędzy drzew i otaczającego go betonowego ogrodzenia czuję zawód. Gdybym mijał go przypadkiem, jak setki innych klasztorów w Birmie, nie wiedząc o nim nic wcześniej, nie wzbudziłby mojej szczególnej uwagi. Ale skoro uzgodniliśmy krótki przystanek, opuszczam z pomocą mojego kierowcy samochód i idę w kierunku klasztoru. W klasztorze trwają akurat poranne modlitwy prowadzone przez młodego mnicha. Z szybkością karabinu maszynowego wyrzuca on z siebie słowa mantry, a wokalizy Urszuli Dudziak wydają się być przy jego sprawności oratorskiej kiepską amatorszczyzną. Kiedy jestem już pewien, że ludzkie organy głosowe nie są już w stanie pracować na większych obrotach - on przyspiesza jeszcze bardziej. Jego podopieczni to małe dzieci, spośród których zaledwie garstka stara się śledzić medytacje, a resztą poszukuje sobie innych zajęć. Jedni przyglądają się temu, co dzieje się za oknem, inni robią sobie manicure. Widać, że skupienie i monotonia medytacji są zbyt wygórowanymi wymaganiami wobec chłopaków, którym w głowie zabawa i psoty.
W klasztorze spędzam zaledwie kilka chwil, a gdy wychodzę na zewnątrz dostrzegam przycupniętego mnicha seniora, który mimo wczesnej pory tnie komara opatulony w pled, choć słońce mocno grzeje – widać krążenie już nie to. Pozycja w jakiej ów starszy mnich wygrzewa się na słońcu jest dla europejczyka bardzo nienaturalna, (nie mniej niż osławiony kwiat lotosu) i stanowi kolejny dowód na ogromną przepaść jaka dzieli nasze rasy. Takie spostrzeżenie miałem już zresztą wcześniej, gdy uświadomiłem sobie, że typowa pozycja spoczynkowa Birmańczyka to kucanie na pełnych stopach. Potrafią w takiej pozycji wytrwać wiele minut. To odpowiednik naszego siedzenia. Mnie owo przykucnięcie zmusiło do rezygnacji i zmiany pozycji już po kilku chwilach.
Droga przez Shwenyaung do Taunggyi, stolicy stanu Shan, wiedzie serpentynami i ostrym podjazdem na wysokie wzgórza ponad jeziorem Inle. Jest to rejon stacjonowania licznych jednostek wojskowych, które swoje koszary rozlokowały po obu stronach drogi. Przed nimi wielkie napisy świadczące o całkowitym oddaniu armii i poświęcenia dla dobra kraju oraz jej bezwzględności wobec tych, którzy są dla ustroju wrogami.
W położonym dość wysoko, bo ponad 1400 m n.p.m. Taunggyi żyje połowa wszystkich mieszkańców stanu Shan, czyli około pół miliona osób. Przejeżdżam przez to duże i bardzo zatłoczone miasto, zatrzymując się przed budynkiem lokalnego rządu. To tutaj, zgodnie z wcześniej pozyskaną informacją można kupić obowiązkowy bilet wstępu do Kakku i wynająć przewodnika. Moim okazuje się być sympatyczny i niemniej niż ja pucołowaty Khun Kyan Aye. Prosi, by tak właśnie się do niego zwracać ‘kon-dzio-e’ – powtarza. Khun oznacza w języku ludu Pa-Oh pan, natomiast każda kobieta mówi o sobie Nang, czyli pani. Pa-Oh szanują się jak mało kto, są bardzo dumni ze swojej przynależności i dbają o zachowanie odrębności kulturowej i organizacyjnej – przypominają mi się opowieści Kuthe.
Khun Kyan Aye w eleganckim, niemal ludowym uniformie i w żółtym turbanie na głowie (u nas zwanym ręcznikiem kąpielowym) wsiada do samochodu i zaczyna opowiadać o mieście, o odbywających się tutaj rokrocznie festiwalach, z których miasto słynie, o ludziach, autonomii i walkach z rządem Związku Myanmar, które do tej częściowej autonomii doprowadziły. W każdym wypowiedzianym przez niego słowie słychać dumę i radość. Jego przekonanie o tym, że żyje w najpiękniejszym miejscu na świecie, wśród najlepszych ludzi nie jest udawane. Khun Kyan Aye opowiada o ogromnych bogactwach naturalnych i zasobach nie tylko Shan, ale całej Birmy, które na skutek braku właściwej edukacji i niskiego poziomu wiedzy nie mogą być właściwie wykorzystane.
Mój przewodnik bardzo miło wspomina Polaków, ma o nas dobre zdanie choć mówi, że nie przyjeżdża nas tutaj zbyt wielu. Jak wszędzie dominują turyści z Niemiec i Francji zaliczający atrakcje turystyczne przez okna swoich autokarów lub ślepo podążający utartą trasą za swoim przewodnikiem – mówi z żalem. Po raz kolejny zdaje sobie sprawę jak ważne są dla Birmańczyków zwykłe rozmowy z cudzoziemcami o życiu, jak bardzo im ich brakuje i jak na nie czekają.
Taunggyi od Kakku dzielą 43km, które pokonujemy w niecałe dwie godziny. To rowerowe tempo nakazuje jakość drogi, którą się poruszamy. Ta jakość nie przeszkadza w pobieraniu opłat za przejazd, bowiem tuż za Taunggyi znajduje się mała budka i szlaban (czyli po polsku zapora) przy której należy zapłacić myto. Jak informuje Kyan Aye, te pieniądze są przeznaczane na remont drogi, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Mijane wioski i krajobrazy, które widzę z samochodu są naprawdę piękne. Jesteśmy na tyle wysoko, że zieleń – choć nie jest dominująca, to jednak jest wyraźnie zauważalna. A samo Kakku....
Nie jeździe tam nigdy! Nie odwiedzajcie Kakku. Niech pozostanie takim miejscem jakie mnie dało się poznać. Oby jak najmniej turystów tam docierało nie odbierając tym samym temu miejscu jego niezwykłej magii i uroku. W ubiegłym roku dotarło do Kakku zaledwie trzy tysiące turystów. A kiedy ostatniego dnia lutego w Kakku pojawiam się ja – właśnie odjeżdża mały busik z niemieckimi turystami i zostajemy sami z Kyan Aye, a później kiedy zostawi mnie Kyan będę naprawdę sam...
Sam, a może jednak powinienem powiedzieć sam na sam... z armią blisko dwu i pół tysiąca żołnierzy jakimi zdają się być stupy przyodziane w swoje metalowe hełmy. Z wybudowanych w III w. p.n.e 7623 zostało ich dzisiaj „zaledwie” 2478. Wznoszą dumnie swoje głowy na wysoko położonej równinie pośród otaczających ją wzgórz.
Zanim Khun Kyan Aye zostawi mnie samego, chce oprowadzić mnie po okolicy i opowiedzieć o najbardziej charakterystycznych miejscach w Kakku. Widzę więc jedyną na świecie podobiznę martwego Buddy. Kiedy pytam skąd wiadomo, że jest martwy, a nie na przykład w stanie Nirwany, dowiaduję się, że to oczywiste, bo ma przecież zamknięte oczy i głowę skierowaną na północ. Przytakuję ze zrozumieniem, no bo tłumaczenie jest logiczne. Mam okazję zobaczyć też, nie tak częste w buddyjskiej ornamentyce, świnię i konia. Jak się dowiaduję posąg konia ma szczególne właściwości: ci, którzy pielgrzymują do Kakku wierzą, że potarcie odpowiedniej części ciała konia przyniesie uzdrowienie dla tej samej części ciała u pocierającego. I choć najbardziej wytarty i świecący jest penis, to ja jednak zawzięcie pocieram kopyta tylnych nóg wierząc, że w moje wciąż pełne bąbli stopy powróci zdrowie.
Nadchodzi ten moment kiedy Kyan Aye zostawia mnie samego na tym rozległym terenie. W powietrzu roznosi się dźwięk tysięcy poruszanych na wietrze dzwoneczków przyczepionych do hełmów stup. To rodzaj modlitewnej ciszy. Mistycyzm tego miejsca jest przeogromny, a ja czuję jak z każdą chwilą łapię dodatkową energię i rozumiem wartość dobra które od siebie dajemy i które otrzymujemy. Kłócą się we mnie w tym momencie dwie sprzeczne pokusy. Jeden głos każe usiąść, zapomnieć o tym co znajduje się poza tym miejscem i oddać się kontemplacji, a drugi każe uwiecznić na karcie pamięci aparatu każdy widok, pod każdym kontem, z każdej możliwej perspektywy.
Większość stup jest odnowiona i posiada różowawy kolor. Ogromny, ogrodzony teren, jest zadbany i ładnie zagospodarowany. Bose stopy przeskakujące pomiędzy wyspami cienia doprowadzają mnie do składowiska starych posągów Buddy, które pozostały po pracach renowacyjnych. Smutny, ale piękny widok.
Z żalem opuszczam Kakku, miejsce w którym czułem się wspaniale, gdzie z dużo większą łatwością niż gdziekolwiek indziej sięgnąłem wgłąb siebie. Szkoda, że planowana nocna podróż do Mandalay zmusza mnie do wcześniejszego opuszczenia miasta stup.
W drodze powrotnej kontynuuję rozmowy z Kyan Aye. On dopytuje trochę o Polskę, a ja o buddyzm i o możliwość osiągnięcia Nirvany. Zdaniem Kyan Aye nie jest to tylko stan znany z historycznych przekazów, ale spotykany wśród medytujących mnichów także obecnie. Co kilka, kilkanaście lat słyszy się o mnichu, który popada w ów stan błogości i fizycznie żyje, choć duchowo opuszcza ten świat, a jedzenie, czy picie nie są mu potrzebne.
Kyan Aye proponuje wizytę w wiosce Pa-Oh. Mamy trochę czasu, a chce mi pokazać jak mieszkają jego rodacy i czym się zajmują. Zatrzymujemy się więc i wchodzimy pomiędzy domy. Wioska jest pusta, bo ludzie o tej porze pracują na polach. Mimo, że są wakacje brakuje w wiosce także maluchów, one – podobnie jak ich rodzice – pracują.
Kyan Aye wyjaśnia, które z drzew to avocado, a które mango, wskazuje także na inne, ale niestety nie dogadujemy się co do nazwy owocu jaki ono wydaje. Wieś jest bardzo ładna, czysta, uporządkowana w swoim rozplanowaniu przestrzennym. W trakcie tego krótkiego spaceru trafiamy na chyba jedyne osoby, które w wiosce pozostały. Są to kobiety, trudniące się wyplataniem strzechy, a pracy pewnie mają sporo, no bo każdy dom (o ile nie ma jeszcze pokrycia z nieszczęsnej blachy) wymaga wymiany pokrycia dachu co pięć lat.
W Taunggyi żegnam się z Khun Kyan Aye. Widać, że ze szczerą serdecznością życzy mi i moim bliskim szczęścia i zdrowia. Prosi też, bym opowiedział o Pa-Oh swoim znajomym i zaprosił ich do odwiedzenia Birmy.
W drodze powrotnej do Shwenyaung postanawiam zatrzymać się w jednej z dwóch birmańskich winnic. Docieram do niej pokonując ostre serpentyny, prowadzące tym razem w dół. Nie mogę wyjść z podziwu dla odwagi i zmysłu równowagi ludzi których mijam. Uczepieni rurek, bagażników, lusterek i wszystkiego co wystaje poza obrys samochodu, którym podróżują, z ogromną prędkością pokonują kolejne zakręty prowadząc przy tym ożywione dyskusje. Wszechobecne motorowery, którymi podróżuje w tym samy czasie 4-5 osób przechylają się niebezpiecznie na zakrętach. Codzienność komunikacyjna Birmy.
Obie Birmańskie winnice są własnością kapitału zagranicznego, który z tytułu ich posiadania i użytkowania przekazuje rządowi odpowiednie opłaty. Patrząc na cenę wina w Birmie nie są one chyba małe. Oprócz spaceru pomiędzy krzewami winorośli mam też możliwość – zapraszany przez pracujące tam kobiety i mężczyzn - zobaczenia jak odbywa się proces produkcji. Moje zwiedzanie zaczyna się niemal od końca procesu technologicznego, bo trafiam na grupę kucających pracowników, z których jedni myją butelki, a inni naklejają etykiety. Poza przywołaniem i zaproszeniem nikt specjalnie nie zwraca na mnie uwagi. Łażę więc gdzie chcę i robię co chcę. Nie jest to duża winnica i produkcja win nie odbywa się tu na ogromną skalę. W Europie nazwana byłaby zapewne rodzinną. To zaledwie kilka dużych metalowych beczek i kilka maszyn do rozlewania trunku oraz korkowania butelek.
Otoczenie winnicy utrzymane w nienagannym porządku i z wysoką jak na Birmę klasą. Nie trudno się domyśleć, że jest to miejsce przeznaczone do zapraszania grubych ryb i wspólnych degustacji wina oraz zawierania interesów. W moim planie podróży degustacja birmańskiego wina nie była przewidziana, ale nie zawsze należy trzymać się planów. Mimo, że kieliszek tego trunku kosztuje tyle, co butelka wina w Polsce, nie można być i nie spróbować. Jakość birmańskiego piwa jest zdecydowanie lepsza niż birmańskiego wina.
W winiarni spotykam i wdaję się w krótką pogawędkę z dość swobodnie zachowującym się w tym miejscu Niemcem, który okazuje się być zarządcą owej wytwórni. Przyjechał do Birmy przed czterema laty i nie wyobraża sobie lepszego miejsca na świecie dla cudzoziemca niż ten właśnie kraj, gdzie żyje wśród ludzi tak przyjaznych i życzliwych. Ani raz w tym czasie nie był w Europie i co więcej, nie planuje na razie powrotu lub choćby odwiedzin. Opowiada mi o Birmie z perspektywy obcokrajowca; o ostrych i rygorystycznych przepisach, których nikt nie egzekwuje, ani nie przestrzega. To nic, że na posiadanie telewizji satelitarnej trzeba mieć pozwolenie i słono za nie zapłacić – ludzie mają TVSAT i w swej prostocie cieszą się, że dobra władza jest dla nich tak życzliwa, że nie ściga ich za te drobne nieposłuszeństwa. To nic, że są na drogach punkty kontroli lub poboru opłat. Kiedy miniesz je na pełnym gazie nie zatrzymując się, nikt za tobą nie pojedzie i nie będzie cię ścigał. Przecież on nie wie, kto jechała w środku. A nóż ktoś ważny, więc po co robić sobie kłopoty?
Mój rozmówca tak samo nagle jak się pojawił, tak samo nagle zniknął. Nie zapytał nawet skąd jestem i jak mi się tutaj podoba. Od razu widać, że niemiecki charakter daleki od birmańskiego.
Na skrzyżowaniu w Shwenyaung, o którym wszyscy nad Inle i w okolicy mówią po prostu Junction Road i od razu wiedzą o co chodzi, żegnam się z moim kierowcą. Szkoda, że bariera językowa nie pozwoliła nam się dogadać. Jest bardzo miłym i sympatycznym człowiekiem.
Autobus do Mandalay za dwie godziny. W przydrożnym barze zamawiam, jak się okazuje, najlepszy w Birmie, a może i na całym świecie makaron z warzywami i kurczakiem. Gdyby nie posiłek jak zjem na pożegnanie Ngapali Beach ta dzisiejsza obiado-kolacja zyskała by miano „szef kuchni poleca”. A tak, zajęła zaszczytne drugie miejsce w rankingu.
Wolny czas poświęcam na rozkoszowanie się widokami życia wokół skrzyżowania. Pora zachodzącego słońca, ludzi powracających do swoich domostw i wzmożonego ruchu wokół skrzyżowania znakomicie się do tego nadaje. Mijają mnie rowery, motorowery, riksze, trójkołowe taksówki, wozy konne, niby-traktory, mikrobusy, autobusy, małe i wielkie ciężarówki....... Przed moimi oczami przesuwa się na żywo muzeum motoryzacji.
18.00 – niebywała rzecz: autobusu nie ma. 18.30 – zaczynają podjeżdżać pierwsze rejsowe do Mandalay, ale układ szlaczków, które wymalowane na burcie autobusu formują nazwę przewoźnika sugeruje, że to nie mój. Mimo to, każdemu kierowcy, który się zatrzymuje pokazuję bilet, a każdy z nich – jakby w zmowie z pozostałymi - odpowiada: next, next. Turyści którzy czekali wraz ze mną już odjechali innymi autobusami (a czekało kilkanaście osób), a ja zaczynam być lekko podenerwowany, lecz gdy dopytuję stojących obok mnie ludzi, uspokajają i każą czekać dalej.
W końcu nadjeżdża długo oczekiwany! I od razu doznaję wszechogarniającego przerażenia: autobus dobity ludnością lokalną do granic jego rozciągliwości. Nie ma jak przejść, nie ma jak usiąść, nie ma gdzie położyć bagaży. Ponieważ wczesna rezerwacja zapewnia mi miejsce siedzące, i to takie z oparciem, a nie w środku, w przejściu na zydelku, toteż miejsce się znajduje, ale dostać się do niego nie sposób. W końcu, po licznych nadepnięciach na bagaże, ludzi i inwentarz, który ze sobą wiezie i ciągłym powtarzaniu sorry, dostaję się do mojego fotela, a mój plecak ląduje pod moimi nogami. Pozycja w jakiej przyjdzie mi spędzić noc jest naprawdę mało komfortowa; nie pozwala bowiem na żaden ruch w bok, ani do tyłu (bo fotele się nie rozkładają). Mogę co najwyżej lekko się pochylić do przodu i tłuc głową z radości o fotel przede mną, ale też nie jest to proste, bo stopy położone na plecaku powodują, że kolana mam na wysokości klatki piersiowej, a przy jeździe po wybojach nawet na wysokości uszu.
Atrakcje na tą noc zapewniają mi sami Birmańczycy, którzy postanowili szczelnie zapełniać foliowe woreczki pozostawione im przez obsługę autobusu. Natomiast ci, których nie dosięgły przypadłości żołądkowe plują namiętnie gdzie popadnie. Mojego nastroju nie poprawiają ani puszczane birmańskie teledyski, ani kolejne odcinki telenowel rodzimej produkcji.
Szukając kolejnych doznań i doświadczeń birmańskich na pierwszym postoju, daję się skusić na placki zrobione być może z soi, a może z czegoś innego - lepiej nie wiedzieć. Ulgę w podróży przynosi dopiero odcinek mniej wyboistej i prostej drogi, na który wjeżdżamy około 1.00 w nocy, po uiszczeniu opłaty. Tu nareszcie samochody mogą się wyprzedzać, więc prędkość rośnie do dwucyfrowej. Udaje mi się w końcu zasnąć, ale nie jest to długa noc. Jest bowiem jeszcze ciemno, gdy o 4.30 dojeżdżam do Mandalay.
Birmańczycy wiedzą doskonale czego potrzeba skonanemu po nocnej podróży turyście. Na dworcu roi się od taksówkarzy, którzy w dłoniach trzymają tabliczki z nazwami hoteli. Tym razem to ja jestem sprytniejszy i wiem, że to zwykła ściema, bo w hotelu, w którym chciałem się zatrzymać i do którego dzwoniłem już wcześniej, nie ma w najbliższym czasie wolnych miejsc, choć tabliczkami z jego nazwą wymachują najbardziej. Naciągacze jednak twardo obstają przy swoim, twierdząc że miejsce jest. Kiedy jednak mówię, że dobra jedziemy, ale jak nie będzie miejsca to nie płacę za kurs, miękną i mówią że jest też sporo innych fajnych hoteli w tej cenie. Ostatecznie za niezbyt wygórowaną kwotę ustalam z młodym chłopakiem, że ryczałtowo będziemy jeździć do momentu, aż nie znajdę czegoś, co mi spasuje. On się zgadza i o brzasku wjeżdżamy w centrum drugiego co wielkości miasta Birmy, do osławionego Mandalay rozłożonego nad brzegami Irawadi.
Już pierwsza noclegownia okazuje się znośna i do zaakceptowania. Trzeba przecież wypocząć, bo jak się okazuje prom do Mingun wypływa już o 9.00 rano. Jeszcze tylko ustalamy z moim panem taksówkarzem dobrą cenę za wycieczkę wokół Mandalay na ‘pojutrze’ i dobranoc – przede mną najwyżej dwie godziny snu.
Okolice Mandalay - starożytne stolice Birmy 2011-03-01
Birma też ma swoich muezinów, którzy pomiędzy piątą, a szóstą nad ranem pieśnią wznoszą modły (czy może raczej bardzo głośno medytują). Gdziekolwiek w Birmie nie śpię, słyszę ich pogrążony w porannym półśnie. Ale nie tym razem, nie dzisiaj. Pobudka po bardzo krótkiej nocy jest nie lada wyzwaniem. Jednak informacja z recepcji jest precyzyjna: prom do Mingun wypływa tylko o 9:00 i wraca 14:00.

Bagan 2011-03-04

Bagan - trzy dni w powrotu do przeszłości 2011-03-04
Czym jest Bagan? Dla nas Europejczyków bajkowym miastem, które założone 1200 lat temu było przez następnych kilka stuleci siedzibą królów. W tym czasie wybudowano tam tysiące stup i świątyń, z których dwa tysiące pozostało do dziś choć wiele zniszczonych, bądź naruszonych po trzęsieniu ziemi w 1975 roku.

Mrauk U - wyprawa na koniec końca świata 2011-03-07
Płyniemy i końca podróży nie widać. Powoli zachodzi słońce i mija szósta godzina naszego rejsu. Właśnie w tej szóstej godzinie, kiedy powoli zapada całkowita ciemność, kiedy wzmaga się wiatr, robi się zimno, a łódka zaczyna niemiłosiernie kołysać się na falach - zaczynam się naprawdę bać...
Zapraszam na opowieści z dalekiego Mrauk U

Sittwe - ryba z ryżem 2011-03-10
Powrót do Sittwe to także powrót do chronologicznej poprawności. Bo o ile od wyjazdu z domu czas jakby się cofał - poprzez Rangun, Kalaw, Inle, Kakku, Bagan, Mrauk U zanurzałem się coraz głębiej w przeszłości, o tyle teraz powracam poprzez Sittwe, Ngapali Beach, Rangun do teraźniejszości.
Tutaj opisuję to miasto.
Plaża! Piękny, czysty, drobny piach, równiutko „wyprasowany” specjalnymi grabiami przez obsługę hotelu, prowadzi do lazurowego morza. Żeby zamoczyć stopę, wcale nie trzeba przedzierać się pomiędzy setkami leżaków; na odcinku dwustu metrów jest ich zaledwie kilkanaście. Tyle samo co skał, które na styku piasku z wodą zaburzają monotonię płaskiego terenu. Na plaży prawdziwe pustki. Zaledwie kilka spacerujących osób i grupa lokalnych chłopaków grających w oddali w piłkę.

Powrót do Rangun - Birma żegna deszczem... 2011-03-15
Kiedy na początku wędrówki opuszczałem Rangun, by zagłębić się w Birmie, wiedziałem że wrócę do niego, że rozgrzana promieniami słońca posadzka w Shwedagon będzie mnie parzyć w stopy, a odbijające się od złotej stupy promienie będą niemiłosiernie razić. Wiedziałem, że jeszcze raz poczuję w nozdrzach zapach miasta unoszący się na drobinach unoszącego się pyłu. Nigdy jednak nie można niczego być pewnym. Jedyne co się sprawdziło, to powrót. Faktycznie udało mi się zatoczyć koło i powrócić do Rangun. Tylko, że tym razem przykrytego chmurami z temperaturą przekraczającą 30⁰C i wilgotnością sięgającą 100%. Każda kolejna włożona koszulka jest sucha przez najwyżej kwadrans, po czym lepi się do ciała i można z niej wyciskać wodę. Moje zdziwienie było równe temu, jakie malowało się na obliczach Birmańczyków. Tropik? W Birmie? O tej porze roku? Niemożliwe, a jednak prawdziwe.
Dla wytrwałych dalsza część tutaj.

Moja Birma - historie nieklasyfikowane 2012-02-22
Od dnia, w którym wyruszyłem do Birmy minął dokładnie rok. Udało mi się wybrać i usystematyzować zdjęcia, które oddają klimat Birmy widzianej moimi oczami. Z niemałym trudem udało mi się opisać tą podróż, towarzyszące jej przeżycia i przemyślenia.
Myślami ciągle wracam do tej mojej pierwszej dalekiej podróży, nastawionej na poznanie, a nie na komfort wypoczynku. Te powroty wymazują coraz bardziej rozczarowania i uwypuklają zachwyty.
Każde ze zdjęć, którym postanowiłem się podzielić kryje w sobie jakąś historię, przeżycie, bądź uczucie. Podnosi mi i tak nie niskie ciśnienie i przyspiesza bicie serca. Taka jest właśnie moja Birma. Jeżeli kiedyś zdecydujecie się do niej dotrzeć, być może Wasza też taka będzie.
Zdaję sobie sprawę z naużywania w opisie tej podróży słów takich jak magiczny, wyjątkowy, szczególny, przepyszny, niezapomniany. Proszę o wyrozumiałość. Dla kogoś te przymiotniki mogą odnosić się do ostatniego meczu FC Barcelona (nawet przepyszny), dla kogoś innego do ostatniego seksu z ukochaną (nawet magiczny), a dla jeszcze kogoś innego do kontraktu, który właśnie zawarł ze swoim klientem. Ja odnoszę je do Birmy.
W mojej głowie zrodziło się po powrocie wiele złotych, srebrnych, a czasami i papierowych myśli związanych z Birmą. Dzielę się nimi w tym miejscu.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Birma tak mnie wciagnęła że przeczytałam każde słowo które napisałeś, obejrzałam każde zdjęcie i pozostało mi jeszcze powrócić do zamieszczonych linków i napewno do nich wrócę.
A dodając mój skromny głos do dyskusji na temat zamieszczania linków to też wolałabym mieć calą podróż w jednym miejscu.
Pozdrawiam :) -
Wyruszyłam z Twoją podróż do Birmy, tekas czyta się jak "książkę, która mocno wciąga". Również przyszło mi na myśl że śmiało mógłbyś opublikować tę wyprawę w formie książki.
Choć nie dobrnęłam do końca to już daję wielkiego plusa i będe tu wracać żeby delektować sie zarówno tekstem jak i pięknymi zdjęciami.
Szkoda że te szkła i obiektywy ważą tak dużo, bo trzeba się nieźle nadźwiagać, ale jak sie później ogląda efekty to wynagradza wszelkie trudy.
Pozdrawiam :) -
To w takim razie jeszcze lepiej o Twoim tekście świadczy :).
Myślę, że wszystko można osiągnąć jeżeli się bardzo chce, aczkolwiek pytanie, czy mamy chęci i czas by się starać akurat w tej konkretnej dziedzinie. Ja widzę na półkach księgarń pozycje wciąż tych samych autorów oraz parę nowych książek, idących zgodnie z nurtem "jak objechać cały świat za złotówkę". Te pierwsze są nastawione na wywołanie szoku u odbiorcy niesamowitą przygodą, a drugie to zbiór haseł mających nakreślić nam sposób na najtańsze przemieszczenie się po świecie. Brakuje więc refleksji i osobistych przeżyć, a bardzo często i pięknego języka.
Gdybyś miał ochotę kiedyś opublikować swoje przeżycia, będę trzymać za Ciebie kciuki. :)
No i dziękuję za odpowiedź na pytanie. :) -
Dziękuję za kolejne miłe słowa. Z poprawnością gramatyczną chyba nie jest najlepiej, bo tekst nie poszedł do żadnych korekt, tylko został poddany operacji kopiuj-wklej i tak się pojawił na kolumberze. O książce nie myślę. Patrząc na rynek wydawnictw podróżniczych i świato-przeglądowych nie marzę nawet o zaistnieniu na ich łamach. Wydaje mi się to niemożliwe bez koneksji i układów, aczkolwiek może się mylę.
D700 - odpowiedź na ostatnie pytanie -
Zrobiłeś wiele świetnych zdjęć podczas tego wyjazdu (czyli noszenie paru ciężkich obiektywów jednak się opłaciło :)).
Zaczęłam czytać Twoją relację i bardzo podoba mi się język jakim piszesz. Lekko, ciekawie, gramatycznie poprawnie (co wbrew pozorom nie każdemu piszącemu akurat wychodzi). Nie myślałeś czasem o wydaniu książki w której zawarłbyś relację z tej właśnie podróży? Myślę, że wiele osób z chęcią sięgnęłoby po tak rzetelną i ciekawą lekturę.
P.S. Może mógłbyś mi zdradzić, jakim aparatem wykonałeś te przepiękne zdjęcia? :)
Pozdrawiam serdecznie! -
Z tą podrozą zapoznawalem sie na raty, bo chyba i Ty sam ja na raty komponowales. Wkazdym razie ciesze sie bardzo, ze calosc zamknela sie w pieknym tekscie i takich zdjeciach. Wiele z nich moze sie ubiegac o nagrode roku w rozmaitych publikacjach turystyczno-podrozniczych.
Tym milej wglebilem sie w Twoja podroz, bo ja sam niedawno wrocilem z podrozy po Birmie i okolicach. Nasze trasy w kilku punktach sie zazebily, wiec moglem porownac nasze spojrzenie na te same miejsca a tam, gdzie nasze trasy sie rozminely, to moge zrobic plany na nastepna podroz do Birmy... :-) -
Nadeszła pora zadośćuczynienie i podziękowań. Pozwólcie na małą zbiorówkę. Wszystkim Wam dziękuję za miłe i ciepłe słowa, plusy i komentarze. Za krytykę też dziękuję i to wcale nie mniej.
@amused.to.death - Zapraszam do powrotu. Birma się zmienia - dla nas kolumberowiczowych podróżników lub nawet okazjonalnych podróżników na niekorzyść, ale Birmańczyków na pewno na plus. Ja dopadłem do prawdziwej Birmy, jeszcze zamkniętej, jeszcze reżimowej chyba w ostatnim momencie.
@leoleo - bez porównania lepiej poznawać ten kraj samemu. Mam nadzieję, że nie jestem kiepskim nauczycielem :)
@prawoj - dziękuję za tak "stabilne emocjonalnie" komentarze i liczne plusy. U siebie na stronie napisałem: w podróżach przede wszystkim ludzie..... Birma jest wyjątkowa pod tym względem.
@anianasadach - zarumieniłem się - dziękuję za to co napisałaś
@marek55 - tak jak już wspominałem, tą relację pisałem przede wszystkim dla siebie. Kiedy zacząłem wklejać fragmenty i dodawać linki do pełnego tekstu zostałem skarcony. Zgadzam się że czasami less is more, w tym przypadku także, ale pozostawiam dowolność wyboru.... Także tym, którzy chcieliby znaleźć u mnie trochę wskazówek i informacji.
Na mojej stronie pojawiło się też sporo informacji praktycznych, których w opisie podróży nie ma.
-
Bardzo się cieszę, że "dałeś głos" :) I nie chodzi tu o podziękowania...raczej o nadzieję, że znowu przedstawisz nam jakąś nową, fascynującą podróż. Do niedoczytanych ale ciekawych tekstów wraca się, tak jak do znakomitych zdjęć. Będę tu zaglądać. Pozdrawiam :)
-
Fajna relacja, chociaz ogromnie dluga. W czytaniu jestem sporo do tylu, zdjecia natomiast obejrzalem wszystkie. Teraz juz widze dlaczego tak popularnym jest amerykanski kolokwializm "less is more" :) Po prostu we wspolczesnym swiecie nie mamy juz czasu poswiecac zbyt wiele uwagi na jedno. W kulturze , gdzie rzadzi nadmiar, a nie niedomiar najzwyczajniej nie da sie przeczytac/ogladnoac wszystkiego, pomimo ze bardzo chcialoby sie. Kraj jest mi bardzo bliski i lubie ogladac go oczami innych. dziekuje za relacje i pozdrawiam!
-
Birma ofiarowała Ci swoje serce tak jak Ty wcześniej oddałeś jej swoje.Dopuściłeś nas do własnych, osobistych przeżyć związanych z tą podróżą, co jest wyjątkowo wzruszające. Ja, ze swej strony bardzo Ci za to dziękuję :)
Długi wieczór spędzony na lekturze Twoich zapisków i zdjęć był czymś absolutnie wyjątkowym i niepowtarzalnym. :) :)
-
Pisałem o Twoje relacji spisanej słowami, o tej spisanej światłem pisał nie będę...
Powiem tylko jedno. Birma (jak każdy inny kraj) to przede wszystkim ludzie. Pięknie namalowałeś Birmę.
Dzięki :-) -
Doskonała relacja z podróży. Relacja osobista, a nie kilka przepisanych (najczęściej przekopiowanych z sieci) encyklopedycznych banałów, co często się zdarza (w Kolumberze też :-().
Takie jak ta, opowieści dają dużo więcej niż info "miasto założył w VI wieku władca X", a władca Y zburzył je w VII wieku". Są autentycznym zapisem podróży właśnie, Twojej podróży, a nie wypracowaniem na poziomie gimnazjalisty, które na dobrą sprawę, można napisać nie wychodząc z domu. Czytając Twoją opowieść nie mam wątpliwości, że TAM BYŁEŚ. I mam na myśli, że byłeś NAPRAWDĘ. A to również dzięki temu, że bohaterami Twojej opowieści są przed wszystkim ludzie, prawdziwi, autentyczni, z krwi i kości, tu i teraz.
I ten początek... podróż zaczyna się z chwilą przekręcenia klucza w drzwiach własnego mieszkania (w Twoim przypadku tymi drzwiami jest Terminal 2 - przecież to " kilkanaście minut drogi od domu"), a nie stwierdzeniem: "rano za oknem powitał mnie inny świat".
Na obejrzenie fot rezerwuję osobny czas, bo chce mi się jeszcze wrócić do twojej Birmy.
Gratuluję i życzę więcej PRAWDZIWYCH podróży :-) -
pierwszy raz zetknąłem sie z birmą u amy tan "ratujac ryby..."; mogłaby się u ciebie uczyć opisu realiów:)
-
Bardzo fajne!
Większość opisywanych przez ciebie miejsc w Birmie odwiedziłam - byłam tam w 2007 roku - z tego co piszą było jeszcze duuuużo mniej turystów. A Kakku wspominam dokładnie tak jak ty - poza nami tam nikogo nie było;)
do zdjęć na pewno wrócę później:) -
Ha, ha, ha. Konrad - opisałem tą podróż przede wszystkim dla siebie. Wiem, to samolubne, ale tak właśnie jest. Cieszę się, że się spodobało.
-
genialne! czyta się jak dobrą książkę. Nie myślałeś by trochę jeszcze dopisać i wydać w formie książkowej? Tyle badziewia wydają, że Twoje wspominki powinny zostać wydane i sprzedane na pniu!
-
Pawle, ale to jakaś aluzja do mojego rozmiaru w pasie :/
-
Świetna relacja i zdjęcia. Moze tam kiedyś pojadę, jak będę duży, jak to się mówi ;))))
-
Fantastyczne zdjęcia i bardzo ciekawy barwny opis,zainspirowałeś mnie na tyle że postanowiłem odwiedzić ten kraj zanim zostanie zadeptany i upodobni się do Tajlandi.
-
Robert, już zazdroszczę. Czasami łapię się na tym, że na świecie tyle pięknych miejsc do odwiedzenia, a ja chciałbym wrócić do Birmy. Dziękuję za ciepłe słowa i za krytykę. Nie zawsze można się tłumaczyć brakiem czasu, a na pewno nie można tego robić w nieskończoność. Powiem tylko tyle, że opis następnych etapów (m.in. Bagan, Mrauk U, plaże) już powstaje i pewnie się niebawem pojawi. Podsumowanie nie będzie krótsze niż reszta opisów. Gdybyś miał jakieś konkretne pytania i sprawy praktyczne - pytaj proszę, z przyjemnością odpowiem. Birma jest znakomita do podróżowania. Mój plan - rozpisany co do godziny (nie przesadzam) sprawdził się w 85%, a i tak 10% z pozostałych 15% zostały zmienione przeze mnie świadomie.
-
Trafiłem tu nieprzypadkiem, za trochę ponad miesiąc i mnie Birma ukaże swą cudowną twarz. Cieszę się, że tam zdążę jeszcze przed uturystycznieniem się tego miejsca. Kiedy kraj otworzy swoje podwoje na masową turystykę, nie będzie już taki sam.
Swietny tekst, czytałem z otwartymi z wrażenia ustami, czułem te emocje, które towarzyszyły Twojej podróży, podzielam celność sądów i rozważań. Z jednym się nie zgodzę, widzę, że kilka zabytków klasy światowej wręcz wymaga interwencji fachowych konserwatorów. Proces ten winno się raczej powierzyć zagranicznym fachowcom, bo wątpię by miejscowi byli w stanie podtrzymać architektonicznego ducha zabytków. Choć pewnie dla junty na te kroki jeszcze za wcześnie.
W zasadzie mam jeden zarzut - dlaczego nie dokończyłeś tej śiwetnej relacji, dlaczego pozostawiłeś mnie w potrzebie chłonięcia ciągu dalszego bez zaspokojenia tychże potrzeb. Nie wiem czy byłeś w Bagan, plażach wsch., jestem żądny podsumowania. Oj poczytałoby się jeszcze przed moim wyjazdem. -
Leszku, szerze dziękuję za prześledzenie moich wspomnień, na razie częściowych. Patrząc po komentarzach Twoja analiza tekstu była bardzo dogłębna, co cieszy mnie jeszcze bardziej.
Ponieważ przeważają opinie, że opowieść powinna znaleźć się bardziej TU niż bardziej TAM niedługo nadrobię tą zaległość i przekleję tekst na kolumbera. Postaram się też opisać kolejne etapy stąpania po rozgrzanej, birmańskiej ziemi. Pozdrawiam. -
Tekst świetny. Zdjęcia też wyborne. A skoro zbierasz opinie - ja, podobnie jak Smok - wolałbym mieć całość relacji w jednym miejscu (w końcu, jeśli ktoś nie chce czytać - i tak przejdzie do zdjęć), ale jeśli uważasz, że "linkowanie" poszczególnych etapów daje większą przejrzystość - nie ma problemu. Z niecierpliwością czekam na relację z kolejnej wyprawy - do parków narodowych USA, tym bardziej że będę mógł skonfrontować Twoje wrażenia z moimi wspomnieniami z podróży po tym rejonie świata. Pozdrawiam.
-
Nie wiem czy pod pojęciem kompozycji eksperymentalnych rozumiesz dość częste u mnie skosy. To fakt. Czasami je lubię...
-
Ciekawe zdjęcia. Fajnie operujesz szerokim kątem :) Niektóre kompozycje IMHO dość eksperymentalne :)
Co do linkowania opisów, to mam podobną opinię co @Smok w tej kwestii.
Pzdr/bARtek -
Aniu, cierpliwości, cierpliwości. Doczekasz się. Jak zauważyłaś łatwiej mimo wszystko wyselekcjonować zdjęcia i je tutaj wstawić, niż własne wspomnienie i wrażenia ubrać w słowa. Birma pozwoliła mi odrobinę przekroczyć granicę zbyt dużej nieśmiałości i skrępowania jakie mam gdy fotografuję ludzi. Nie potrafię wchodzić z obiektywem w świat ich problemów czy radości - tak już mam. Ale gdy jesteś w wielu momentach proszona o uwiecznienie ich, o zdjęcie na pamiątkę, gdy są szczęśliwi, że to właśnie on/ona cię sobą zainteresował, a ty uważasz ich za godnych uwiecznienia.... fotopgrafowanie ludzi staje się łatwiejsze - także tych którzy nie proszą, ale też nie mają nic przeciwko temu. Dwa razy zdarzyło mi się, że po zrobieniu zdjęcia ktoś zapytał czy nie mam jakiegoś suvenira, ale nie był z tym pytaniem nachalny.
Oczywiście nagromadzenie muzealnych gadżetów jest w Birmie większe niż w Europie. Gdy mieszka się w dużym mieście można by pomyśleć 'u nas tak było 50 lat temu, a może i 80'. Ale to nie prawda. U nas, w Polsce też można spotkać perełki. Zacząłem na to zwracać uwagę. Wystarczy zboczyć z głównych dróg i przejechać kilka wsi. Spotkanie traktora 'nowego inaczej' lub zakładu wulkanizacyjnego na poziomie birmańskim nie jest problemem. Oczywiście skala powszechności jest inna. -
Wcześniej poczytałam a teraz pooglądałam. Dużo ciekawych scen dokumentujących życie codzienne i ma się wrażenie, że ludzie nie odganiają się od obiektywu tak jak na Kubie. Może inaczej, za kilka peso można mieć portret. Ulice to niezłe muzeum techniki. Widok riksz i dorożek przypomina mi pewne slajdowisko i obrazek ulicy w Bangladeszu zakorkowanej dorożkami i ten magiczny dźwięk kilku tysięcy dzwoneczków. To było zjawiskowe i prelegent potrafił się tym podzielić.
Czekam na kolejne słowa i obrazy opisujące dalsze losy Twojej wyprawy.
-
+++++ za wstęp...
...jeszcze wrócę... -
Nigdy nie miałem zamiaru uciekać :) ale jeżeli wolicie wersję, że przekonaliście mnie po połowie - to może być Wasza :)
-
Nie wiem czy to Rebel Cie przekonala abys nam stad nie uciekal czy ja, ale ciesze sie, ze jestes z nami :-)
-
Hei Rebel, to Ty sie tak wyslugujesz czyimis rekami w publikowaniu podrozy? :-))
-
yyy... pewnie tam, gdzie te z gruzji i azerbejdżanu sprzed 2 lat! wiedz, że jesteś lepszy!! ;)))
-
Dzięki Rebel za wszystkie miłe słowa, komentarze i plusiki. O Was też będzie.... pewnie do Inwa (Ava) dojdę z opisem w wakacje :). A gdzie Wasze wspomnienia?
-
hej, czyta i ogląda się świetnie i nie mogę się doczekać, kiedy będzie... o nas ;))))
żartuję ;) -
Z mojej strony to bardziej wrażenie niż opinia. Innymi słowy, chciałem w ten sposób wyrazić żałość, że nie planujesz w naszym gronie dalszych spotkań, bo tak zrozumiałem Twoja intencję dodania linków zamiast poczęstowania nas tu pełną relacją.
-
Naprawdę miło to słyszeć (czytać). Korzystając z tego że choroba wybrała mnie i należy się oszczędzać opisuję właśnie kolejny etap wspomagając się bilobilem i lecytyną - bo niestety pamięć już nie ta ;)
-
Osobiście wolę mieć całą podróż w jednym miejscu na Kolumberze, natomiast linki tylko w przypadku tekstów lub zdjęć uzupełniających podróż lecz nie będących mojego autorstwa. Ale przebrnę przez każdą Twoją propozycję prezentacji podróży jeżeli będzie ciekawa, a ta jest ciekawa. Pozdrawiam :-)
-
Naprawdę wolicie mieć tu te tasiemce? Hmm, no dobra - zbieram głosy :) za i przeciw...
-
Świetnie się czyta Twój tekst. Zaczęłam wczoraj późną nocą - kiedy jeszcze wszystko było w jednym miejscu. Teraz widzę że będzie trzeba się przenieść i trochę mi tego żal - strona jest ładna, ale wieczorem po wielu godzinach gapienia się w monitor to nienajlepiej mi się czyta białe na czarnym, wolę odwrotnie. Ale cóź - wciągnęła mnie Twoja opowieść, więc jak nie ma wyboru ....
-
Dzięki Czarmir. A Tobie nie będzie przeszkadzać, że będą się pokazywać tylko zajawki i linki? :)
-
Bardzo ciekawie napisane i pokazane. Już czekam na ciąg dalszy... :-)
-
Smoku, nie podzielam Twojej opinii, ale ją szanuję.
-
Ogolnie rzecz biorac, miło nam, że zechciałes sie tu z nami swoimi wrażeniami podzielić... Ja osobiscie linki do innych stron raczej traktuje raczej rodzaj pożegnania...
-
dzięki raz jeszcze za miłe słowa wszystkim, którym chce się czytać. Podjąłem jednak decyzję, że na kolumberze pozostawię wstępniaka, a całą resztę istniejących już opisów, oraz tych, które się tworzą znajdzicie w odsyłaczach do mojej stronki
-
Dobrze sie Twą opowieśc czyta, bo oprócz ciekawostek sporo w niej różnych osobistych mysli i przypadków. tearz przyglądnę się zdjęciom.
-
Wciągająca ta opowieść - z niecierpliwością czekam na więcej ;)
-
Dzięki Aniu za miłe słowa. Staram się opisami odwdzięczyć tym wszystkim, z których relacji ja korzystałem i zarażałem się podróżowaniem, a także na tyle, na ile się da pozarażać także nowych....
-
Barwna relacja pełna Twoich własnych refleksji. Podróż, która pozostanie jak sądzę w Twojej głowie i sercu na zawsze. Poznawałeś Birmę wszystkimi zmysłami. Wspaniale się czyta Twój dziennik z wyprawy.
Birma to moje marzenie,ale już raczej nie do zrealizowania.
Świetna podróż!
Pozdrawiam-)